Wstyd, proszę państwa, niestety, jakże wielki wróg naszego dwujęzycznego dziecka. Największy właściwie. Jeśli dwujęzyczne dziecko nie chce używać drugiego języka wyniesionego z domu, to w 9 na 10 przypadków mamy do czynienia z hamulcami na tle wstydu. Dziecko może się wstydzić, że jest „inne”. Nie wypowiadam się w imieniu reszty świata, ale w Ameryce, kraju kompromitująco monolingwialnym na tle innych, wciąż o to nietrudno. Mimo dekad tzw. postępu w obrębie tolerancji dla odrębności, nie mówiąc o wysiłkach wyleczenia się ze schizofrenii na tle kwestii imigracyjnych (jesteśmy krajem imigrantów, ale każdy musi być Amerykaninem, imigrantów nie tolerujemy!), Amerykanie pozostają przerażająco poprzyklejani do swoich skorupek światopoglądowych, żywiąc dla inności i dla imigrantów niezasłużoną pogardę, bazującą na stereotypach i uprzedzeniach. Dzieci wyczuwają to instynktownie, sączą z przekazami odbieranymi w szkole i w otoczeniu, nic dziwnego, że jeśli wychowują się w rodzinie świeżych imigrantów (rodzice dopiero co przyjechali z innego kraju, część najbliższej rodziny wciąż mieszka poza granicami USA), buntują się, bo niby dlaczego mają, wbrew własnej woli, być tymi innymi, tymi, na których reszta patrzy podejrzliwie?
Inną przyczyną wstydu i zahamowań językowych może być zwykły bunt, występujący rutynowo u dzieci starszych, które za naczelny cel wieku dorastania obierają sobie przecież działania mające „oddzielić” je od rodziny: dać im poczucie niezależności i samostanowienia o własnym losie, będące zaprzeczeniem, nawet jeśli nie ma ku temu dobrych powodów (sic!), stylu życia i myślenia opiekunów. Dzieci w wieku dorastania żyją porównaniami z innymi, własna rodzina wypada w nich zawsze tragicznie, stąd już prosta droga do „wstydu” za własną rodzinę, a z nią za całe dziedzictwo innokulturowe, które jest jej częścią.
Nie ma dobrych rad i nie ma niezawodnych sposobów, by dziecko pozbyło się wspomnianych form wstydu, między innymi dlatego, że napędzającym ten wstyd paliwem są także postawy środowiska zewnętrznego. Możemy i powinniśmy z tym środowiskiem współpracować, walczyć nawet jeśli trzeba, by lepiej rozumiało koncept dwujęzyczności i wielokulturowości, ale efekty i tak nie będą od nas zależne. Jest wszakże pewne źródło tego wstydu, i o nim chcę dzisiaj napisać, na które mamy wpływ i które możemy wyeliminować, odejmując bagażu z pleców dziecka. Koniec roku szkolnego przyniósł w mediach społecznościowych i prywatnych e-mailach wysyp informacji od znajomych rodziców, którzy chwalili się, i bardzo dobrze, osiągnięciami swoich pociech. Czytałam te doniesienia z radością, ale i zgrozą jednocześnie. Moja córka/ syn graduowała/ graduował z podstawówki/ z high school/ z college’u! Oto cupcakesy, które zrobiłam mojej córce na party graduacyjne. Ile razy wpadły mi w oczy takie językowe maszkarony, będące, oczywiście, kalkami z języka angielskiego? Nie wyjawię tego, żeby nie robić nam, jako społeczności polonijnej, dodatkowego wstydu!
Proszę, jeśli ktoś ma ochotę w tym momencie mocno się skrzywić i wymruczeć pod nosem, że Sarnacka-Mahoney dołączyła do grupy nawiedzonych purystów językowych i wytyka wady innym, żeby się dowartościować, można to zrobić. Zapewniam jednak, że językowy puryzm dla samej jego idei jest ostatnią rzeczą, jaka przychodzi mi teraz do głowy. Mam w niej za to cały stos argumentów na to, dlaczego nieuważne kalki i przejęzyczenia w języku polskim mogą stać się dla naszych dwujęzycznych dzieci źródłem wstydu (a jakże niepotrzebnego!), który zniechęci je do używania polskiego.
Dzieci wychowywane poza granicami Polski (sprawa wygląda tak samo dla wszystkich dzieci imigrantów) język polski przejmują od rodziców, ewentualnie od nauczycieli w polskiej sobotniej szkole, uczą się, kopiując to, co słyszą. Więcej – przyjmując to za poprawną i dopuszczalną polszczyznę, bo niby skąd mają wiedzieć inaczej? Problem pojawia się wtedy, gdy podczas rozmowy w języku polskim swobodnie tych form używają, narażając się, niestety w najlepszym wypadku na brak reakcji, ale w wielu innych przypadkach na pouczenia, a nawet, niestety, drwinę. Najbardziej brutalni i bezpardonowi w wytykaniu młodym Polonusom ich językowych niedoskonałości są krewni i rówieśnicy z Polski, odwiedzani i poznawani podczas wakacyjnych wyjazdów do ojczyzny przodków. Tych wyjazdów, które z punktu widzenia nas, dorosłych, mają przecież nasze dzieci zachęcić, nie zniechęcić, do posługiwania się językiem polskim! Byłam świadkiem tego typu sytuacji nieraz. Z każdym takim zdarzeniem w oczach polonijnych dzieci widziałam nie tylko przykrość, ale i wielki zawód oraz zarzewie buntu. Większość dzieciaków z miejsca przestawiała się w dalszej części konwersacji na język kraju, w którym miesza na co dzień, nawet jeśli rozmówca nic z tego nie rozumiał. Była to oczywista ucieczka, a zarazem próba walki ze wstydem, jaki w takich chwilach poczuły.
Nie wymagam od nikogo posługiwania się na co dzień krystalicznie czystą polszczyzną strasząc, że w przeciwnym razie na nic zdadzą się nasze wysiłki dwujęzycznego wychowania. W dwujęzycznej edukacji lepiej cokolwiek niż nic, nawet jeśli jest z błędami, nie mam co do tego wątpliwości, i będę to zawsze powtarzać. Jeśli jednak jest to możliwe, jeśli komuś zależy trochę więcej, warto, naprawdę warto, zwłaszcza przy dzieciach, zadać sobie trochę trudu i zanim otworzymy usta czy podsuniemy im pod nos zapis, poszukać w głowie właściwego polskiego słowa i wyrażenia, zamiast spolszczać obce. Nie tylko dzieci, ale i my sami będziemy sobie za to w przyszłości dziękować, obiecuję to Państwu!
Eliza Sarnacka – Mahoney
Artykuł ukazał się pierwotnie na lamach Nowego Dziennika