“Bycie prostym jest darem. Bycie wolnym jest darem. Darem jest dotrzeć do tego miejsca, w którym powinniśmy być. A kiedy już znajdziemy się w tym właściwym miejscu, będzie to dolina miłości i zachwytu” (fragment hymnu Shakersów „Proste dary”).
Wyobrażam sobie, że gdybym urodziła się w Ameryce, historia Shakersów byłaby dla mnie jeszcze jednym elementem mozaiki kultur i tradycji, z jakich wyrastał mój naród. Może przegapionym fragmentem lekcji historii. Osobliwym, niekoniecznie istotnym szczegółem. Jak dla przeciętnego Polaka opowieść o polskich arianach czy Kościele Mariawitów. Odartym z tajemnicy składnikiem legend o pierwszych osadnikach, uciekających przed prześladowaniem w Europie i przybywających do Nowego Świata w poszukiwaniu religijnej wolności. A także osadniczkach – bo za sprawą założycielki tego odłamu chrześcijaństwa Anny Lee i zasad równouprawnienia panujących w tej społeczności ruch Shakersów (lub, jak chcą polskie źródła, Szejkersów czy Szejkerów) kwalifikuje się jako kościół feministyczny.
Gdybym była młodą Amerykanką, opowieść o Shakersach stanowiłaby pewnie część bagażu, który jako postępowa osoba starałabym się odrzucić, by nie ciągnął mnie w przeszłość, którą tak często utożsamia się z zacofaniem. Chyba że byłabym miłośniczką amerykańskiego folkloru. Wtedy pieśni Shakersów byłyby dla mnie częścią muzycznej tradycji mojego kraju; może nawet jeździłabym do ich jedynej wciąż działającej osady, w Sabathday Lake w stanie Maine, z etnograficznymi projektami nagrywania pieśni i tańców ostatnich żyjących Shakersów. Gdybym była muzykiem o multikulturowych horyzontach, może nagrywałabym ich pieśni w rozmaitych współczesnych aranżacjach (tak, jak zrobił to na przykład Yo-Yo Ma, urodzony we Francji bostoński wirtuoz o chińskim pochodzeniu i nowojorskim klasycznym muzycznym wykształceniu). Gdybym była religioznawczynią, może szukałabym paraleli pomiędzy ich teologią i praktykami a tym, w co wierzą i co robią kwakrzy.
A gdybym studiowała design, rzemiosło Shakersów byłoby dla mnie przykładem kunsztu i artyzmu, które w połączeniu z prostotą i funkcjonalnością stworzyły nie tylko zapomniane obiekty do podziwiania na pożółkłych fotografiach, filmach dokumentalnych i w muzeach, ale i rozpoznawalny styl, kopiowany przez dziesiątki współczesnych designerów i meble, które wciąż są źródłem inspiracji dla minimalistycznie zorientowanych studentów kierunków artystycznych. Gdybym była amerykańską nauczycielką, powtarzałabym z kolei pewnie do znudzenia, że to właśnie Shakersom zawdzięczamy takie praktyczne amerykańskie wynalazki, jak pralka automatyczna, owalne pudełka do przechowywania rozmaitości czy płaska miotła.
Urodziłam się jednak w Polsce i po raz pierwszy usłyszałam o amerykańskich Shakersach w kontekście teatru fizycznego i praktyk teatralnych Jerzego Grotowskiego, który ze swoim zespołem pracował nad spektaklami opartymi m.in. na ich pieśniach. Jak pisze w swoim opracowaniu „Grotowski’s Objective Drama Research” (University Press of Mississippi) członkini ówczesnego zespołu Grotowskiego Lisa Wolford, w którymś momencie „stało się jasne, że członkowie grupy uznawali pracę z pieśniami Shakersów za naszą najważniejszą pracę”. Grotowski nazywał hymny Shakersów „prawdziwymi pieśniami jakości”, które zawierają szczególny wzór wokalnych wibracji, niemożliwych do przekazania w zapisie nutowym, ale gdy zostaną właściwie przez aktora „odszukane” i zaśpiewane, wywołają zawsze ten sam obiektywny efekt. Innym przykładem takich pieśni mogą być inkantacje z haitańskich rytuałów.
Potem sama nauczyłam się jednej czy dwóch pieśni Shakersów podczas rocznych zajęć z emisji głosu prowadzonych przez uczestnika kursów i warsztatów Thomasa Richardsa. Moje wyobrażenie o Shakersach i ich religijności było wciąż mgliste, ale wiedziałam już, że za fizyczną dyscypliną, ważną także podczas śpiewu (uruchomienie właściwych rezonatorów), podobnie jak u aktorów Grotowskiego i niektórych tradycyjnych tancerzy, kryje się dążenie do intensywniejszej świadomości własnego bycia, a nawet do świętości. Że nasza fizyczność może stać się wehikułem, przenoszącym w obszar transcendencji. Shakersi wierzyli, że transformacja z bytu ziemskiego w duchowy możliwa jest dzięki jakości ich rzemiosła i sublimacji fizycznych popędów i pragnień w zainteresowanie prawdziwym wyrazem.
Może gdzieś na obrzeżach świadomości miałam jeszcze skojarzenia z innym amerykańskim protestanckim ruchem religijnym, od którego zaczynała formalnie Ann Lee, i o którym wiedziałam równie niewiele, co o Shakersach, ale o którym słyszałam od mojego taty, który brał kiedyś udział w międzynarodowym obozie kwakrów i nigdy w życiu tego nie zapomniał. Ani nikomu tego tak do końca nie opowiedział.
Na pewno nie sądziłam wówczas, że kiedykolwiek będzie mi dane stanąć naprzeciw pustego krzesła, na którym siadała niegdyś Ann Lee. I że zobaczę na własne oczy wytwory rąk Shakersów, warsztat ich pracy, miejsca, w których żyli.
Wkrótce przed moim pierwszym wyjazdem do USA dostałam od znajomych płytę z nagraniami hymnów Shakersów. Odkrywałam je powoli, podczas pierwszych podróży po Nowej Anglii. Piękno, prostota melodii i słów i ich niewinność granicząca z naiwnością pasowały do idyllicznych krajobrazów małych miasteczek, lasów, pól i farm z Massachusetts, New Hampshire, Maine czy Connecticut. Rozbudzająca świeżość nakładała się na świeżość spojrzenia przybysza z innej kultury; kogoś, kto po raz pierwszy zetknął się z Ameryką, jaką niekoniecznie widzi się w internetach, wiadomościach i na filmach, i o której nie tak często się czyta, choć jej fragmenty znaleźć można w amerykańskiej poezji, filozofii czy literaturze religijnej.
Muzeum Shakersów w kompleksie Fruitlands Museum oryginalnie mieściło się w Harvard Shaker Village z 1794 r. i było biurem – punktem kontaktowym pomiędzy religijną społecznością a światem zewnętrznym, Shakersi żyli bowiem w religijnych komunach, zamkniętych niczym niektóre zakony i jak one preferujących celibat. Dlatego m.in., gdy prawo w USA zakazało adoptowania dzieci przez członków wspólnot religijnych, w początkach XX w. Shakersi zaczęli stopniowo wymierać. Twórczyni ruchu Ann Lee odwiedziła wioskę w Harvard razem z innymi pierwszymi Shakersami w czerwcu 1781 r., podczas swojej podróży z najstarszej osady Shakersów w stanie Nowy Jork. W 1850 r. Shakersi z Harvard liczyli 150 członków i byli uważani za centralny ośrodek tego ruchu religijnego. Inne grupy istniały m.in. w Nowym Jorku, Indianie, Ohio, Kentucky, New Hampshire i Maine. Wioska w Harvard została zamknięta w 1918 r. Kolekcja dzisiejszego muzeum w tym miasteczku obejmuje m.in. ich sprzęty domowe, ubrania, naczynia i inne wytwory rzemiosła Shakersów, narzędzia, zielniki, notatki i ezoteryczne ilustracje. Rzeczywiście urzeka prostotą i – można by dziś powiedzieć – dobrym smakiem.
Choć należę do osób, które mogą zachwycić się modernistycznym zdobnictwem, hinduską architekturą czy oszałamiającą swoją intensywnością estetyką tybetańskiego buddyzmu, generalnie uważam, że prostota jest piękna. W pracy i życiu Shakersów, w materialnych i niematerialnych wytworach kultury, jakie po sobie zostawili, pociąga mnie jednak najbardziej co innego. Myślę, że można nazwać to duchem tej społeczności. Stara łacińska maksyma „Ora Et Labora” – motto zakonu benedyktynów, którzy mieszkają dziś w miejscowości Harvard na tych samych wzgórzach, na których znajdowała się niegdyś komuna Shakersów (zachęcam do odwiedzenia tego opactwa i jeśli komuś bliskie są takie praktyki, do uczestnictwa w mszy odprawianej tam po łacinie, z towarzyszeniem śpiewów gregoriańskich w wykonaniu braci) – dosłownie oznacza „Módl się i pracuj”. Zarówno jednak Shakersi, jak i benedyktyni, zapytani o praktyczne jej znaczenie, być może podzieliliby się refleksją, że tak naprawdę jest to zawołanie do życia, w którym duchowość będzie tak nieodłączną częścią codzienności, że przeniknie całkowicie jej materialność. A inaczej mówiąc, że praca nie będzie czymś osobnym od modlitwy, ale że stanie się modlitwą. A modlitwa nie będzie powtarzaniem wyuczonych formuł, ale wewnętrzną pracą nad utrzymaniem kontaktu z tym, co przeczuwamy jako najczystsze, najprostsze, najgłębsze źródło naszego bycia. Pracować w takim duchu to być całkowicie oddanym swojemu zajęciu, wykonywać je najlepiej jak się potrafi, bez rozproszenia i odbiegania od niego w myślach czy uczuciach, a jednocześnie być od niego wolnym w takim sensie, że jest się całkowicie gotowym w każdej chwili je zostawić, nie uzależniać od niego swojego samopoczucia, poczucia wartości i samookreślenia. Już na początku dedykować jego owoce owemu źródłu. Nie jest to wcale proste i wymaga na pewno wysoko rozwiniętej woli i wewnętrznej siły. Takie połączenie nazywano kiedyś skromnością, pokorą albo byciem „ubogim w duchu” – dziś te wartości kojarzą się bardziej ze słabością niż siłą, której są wyrazem.
Tak samo niełatwa jest dziś prostota. Ilość bodźców, które codziennie otrzymujemy i danych, które przetwarzamy, znacznie odbiega od tej, która była udziałem pierwszych Shakersów, ale jeśli chodzi o czystość lub jakość tych bodźców i danych – cóż, tu już odpowiemy sobie zgodnie z wyznawaną hierarchią jakości. Liczba obiektów, których obecność uznajemy za niezbędną w naszym życiu, jest przeważnie groteskowa (wystarczy zajrzeć do szafy albo policzyć foldery w komputerze). Wymagań, którym powinniśmy sprostać według najróżniejszych uwewnętrznionych przez nas standardów, jest tak zatrważająco wiele i to często sprzecznych, że im jesteśmy inteligentniejsi i bardziej otwarci na świat, tym bardziej możemy czuć się nimi przytłoczeni. Nawet jeśli jest wśród nich prostota, stanowi ona punkt na liście, która przez same swe rozmiary już jej przeczy. Ilość nie tylko trywialnych ofert i rozrywek, ale i kwestii istotnych dla naszego kraju, społeczności, świata, które walczą o naszą uwagę w medialnym i życiowym szumie, domagając się interwencji, uczestnictwa, zainteresowania, odrobiny uczucia czy przyzwoitości również przekracza dziś wszelkie dopuszczalne normy. Pomijam nawet sprawy osobiste. W globalnym supermarkecie dóbr i wartości nie tylko trwa nieustająca wyprzedaż, ale i trzeba naprawdę dobrze się naszukać, by dotrzeć do, nazwijmy to, „sekcji ze zdrową duchowo i psychicznie żywnością”, a potem trzeba jeszcze mieć czas i siły, by dokładnie przeczytać etykietki i samodzielnie zadecydować o ich wiarygodności. A przecież – tak, jak jesteśmy tym, co jemy, tak samo, a może nawet bardziej – jesteśmy tym, czemu poświęcamy swoją uwagę…
Jeśli chodzi o Shakersów, decyzję podejmuję bez wahania. Jak mówi Brat Arnold z jedynej „żywej” do dziś społeczności Shakersów w Sabbathday Lake, dla nich wszystko jest darem. A zadaniem człowieka jest doprowadzić każdy z tych darów do perfekcji. Tak, by zostawić ten świat o jedno życie lepszym niż się go zastało. Prawda, że proste?
Kiedy myślę o tym, jak zmieniłoby się moje życie, gdybym rzeczywiście postrzegała tak wszystko, co w nim napotykam, czuję wobec zdolnej do tego uwagi wielką pokorę.
Kiedy słucham muzyki Shakersów, czuję, jak owa uwaga i pokora mogą dawać poczucie wolności i zmienić się w radość tak głęboką i zdrową, że wzbudza spontaniczną potrzebę tańca, który staje się modlitwą.
A praca? Thomas Merton powiedział kiedyś, że szczególny wdzięk krzesła Shakersów bierze się stąd, że wykonał je ktoś zdolny do wiary w to, że chciałby pojawić się tutaj i usiąść na nim anioł.
A teraz, zaglądając w zakamarki tego niedużego drewnianego budynku, który niegdyś należał do Shakersów, słyszę, jak przewodniczka po Shakers Museum w Harvard powtarza kolejnej osobie to samo, co przed chwilą od niej usłyszałam: że Shakersów już tu dzisiaj nie ma, ale pojawiają się dokładnie w chwili, w której patrząc na przedmioty, które tu po sobie zostawili, zdolni jesteśmy zobaczyć rzeczywistość ich oczami. Czy jakoś tak. Zupełnie, jakbyśmy nimi byli. Ona to naprawdę powiedziała?
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell
Piękny, głęboki tekst o życiu w zgodzie z najgłębszą cząstką swojej natury. O źródłach pracy i prostoty, które zostawiły swój ślad w kulturze Ameryki. Dziękuję, Lidia. 🙂 Olga Bartnik