Przez długi czas podziwiałam Lance Armstronga, jednego z największych kolarzy na świecie. Nie tylko za jego osiągnięcia sportowe, ale głównie za ciężką walkę z rakiem i później jego powrót do realizowania wielkich marzeń.
Z uznaniem kiwałam głową, gdy rodziły się jego dzieci, które były poczęte dzięki in vitro, do którego użyto zamrożonej spermy Armstronga. Myślał na zapas zanim poddał się chemioterapii. Nie chciał zrezygnowac z ojcostwa. Układał sobie życie po chorobie. Wielka umiejętność, gdy człowiek słyszy diagnozę; rak trzeciego stopnia. Armstrong miał 25 lat, gdy zachorował na raka jądra.
Sama przeszłam raka i Armstrong był dla mnie inspiracją.
Nie chciałam wierzyć coraz liczniejszym zarzutom, że Armstrong systematycznie zażywa środków dopingujących i poddaje się licznym transfuzjom krwi, żeby wygrywać za wszelką cenę. Nie może, bo przecież wie jak ważne jest zdrowie i nigdy nie zdobędzie się, by je nadużywać. Armstrong zaklinał się w mediach, że nie ma nic wspólnego ze środkami wspomagającymi jego sportowe wyczyny. Słuchały go też własne dzieci, których dorobił się pięcioro. Wierzyły ojcu.
Czytałam, że najstarszy syn, 12-letni Luke, publicznie stawał w obronie Armstronga.
Co teraz mówi sławny kolarz swoim dzieciom w domu?
Co jest dla niego trudniejsze; przyznanie się przed swoimi licznymi kibicami, czy własnymi dziećmi?
Armstrong okazał się oszustem! Oglądałam wywiad w TV, który przeprowadziła z nim Oprah Winfrey.
Amerykanie szybko wybaczają różne skandale celebrytom. Pewnie za jakiś czas i słynnemu kolarzowi też wybaczą.
W tym przypadku nie jestem zamerykanizowana.
Danusia Świątek