wielkanoc

Mój pierwszy przyjazd do USA zbiegł się w czasie z Wielkanocą. Kończyłam wtedy studia, mieszkałam za granicą. Już rok wcześniej spędziłam Wielkanoc poza rodzinnym domem. Długie, akademickie ferie wykorzystałam na pracę zarobkową, od tego zależało czy będę mogła studiować dalej. Całe święta spędziłam
w pracy, nie było więc naturalnie mowy o żadnej święconce, wypiekach, celebrowanym śniadaniu.

W przerwie na kanapkę w Wielkanocną Niedzielę zadzwoniłam ze służbowego zaplecza do domu, ale gdy poczułam, że upchnięta na dno duszy tęsknota zaczęła, mimo wszystko, pienić się pod pokrywkami powiek
i grozić całkowitym wykipieniem, szybko się rozłączyłam, wzięłam się w przysłowiową garść i resztę dnia przemantrowałam pod nosem, że „to przecież tylko ten jeden raz”. Za rok Wielkanoc znów będzie Wielkanocą: rozpachnioną baziami z lasu koło domu przyjaciółki z dzieciństwa, szeleszczącą wykrochmaloną serwetką na koszyku ze święconką i łypiącą słodkim okiem baranka ze stołu, któremu w lany poniedziałek tradycyjnie zjadaliśmy z bratem nogi, czasem nawet ogon. Więcej nie daliśmy rady, bo z wanilią czy bez, jest to jednak zawsze solidna bryła cukru, a moja mama miała w zwyczaju kupować największe egzemplarze sprzedawane przy kościele.

Tymczasem w następnym roku znalazłam się jeszcze dalej od domu. Chodziłam oszołomiona między półkami
w amerykańskim supermarkecie i przyglądałam się wielkiemu ponad wszelkie wyobrażenie asortymentowi czekoladowych króliczków, kurczaków, jajek, czego zresztą tam nie było. Jeszcze bardziej zdumiewały mnie artykuły, jadalne i dekoracyjne, promowane jako „wielkanocne”, a mające bardzo niewiele wspólnego z tym,
co znałam.

Moi amerykańscy gospodarze nie malowali jajek, bo „to zabawa dla dzieci”, o święconce nie słyszeli, ditto
o lanym poniedziałku, który na dodatek nie był żadnym świętem, a normalnym dniem pracy. W Wielką Sobotę zjedliśmy świąteczną kolację złożoną z jagnięciej pieczeni, słodkich ziemniaków i gotowanego groszku,
w niedzielę rano znalazłam pod drzwiami symboliczny koszyczek z czekoladowym zającem, a po południu pojechaliśmy na wycieczkę do pobliskiego parku narodowego. Po drodze przypomnieli sobie z ulgą,
że – no przecież! – jest po tej stronie oceanu coś, co stanowi żywą wielkanocną tradycję. Chodziło oczywiście
o plastikowe jajka wypełnione cukierkami i chowane w przydomowych ogródkach, do których w niedzielę rano, czasami w sobotę po południu, wypuszcza się z kolorowymi koszyczkami dzieci, a potem pozwala się im, by zdobyczna zawartość koszyczków stanowiła wyłączne pożywienie przez następne dwa dni. Chcąc nie chcą skojarzyło mi się z Halloweenem.

– Taki świat – zgodzili się gospodarze – Święta w Ameryce w dzisiejszych czasach to przede wszystkim słodycze dla dzieci. – I dodali po chwili krótkiego namysłu. – Tutaj wszystko raczej zależy od indywidualnych preferencji. Chcesz mieć tradycje, rób sobie tradycje. Nie chcesz w ogóle obchodzić Wielkanocy, nikt ci słowa nie powie. Prawdziwa wolność, co?

Od tamtej Wielkanocy minęło mnóstwo lat. Przeprowadziłam się do Ameryki i Wielkanoc zwykle spędzam dzisiaj po tej stronie oceanu. Pozostaje ona dla mnie świętem, o które „walczę” – to chyba najlepsze tutaj słowo – najbardziej. Niewinną uwagę: „chcesz mieć tradycje – rób sobie tradycje” potraktowałam jak naczelne motto mojego emigranckiego życia. Silne poczucie tego kim jestem i skąd pochodzę pomogło mi – nie ma w tym krzty paradoksu – zapuścić solidne korzenie w tutejszy grunt, i wychowywać córki na ludzi, którymi chciałabym, by były.

To więc, co w ich wczesnym dzieciństwie stanowiło dla nich samych ledwie intrygującą „ciekawostkę”, o której opowiadały zainteresowanym nauczycielom i rówieśnikom (np. łamanie się opłatkiem w Wigilię i święcenie pokarmów w Wielką Sobotę) stało się z biegiem czasu częścią ich tożsamości. Dzielimy się opłatkiem, a w Wielkanoc jajkiem, żeby sobie pożyczyć wszystkiego najlepszego i obiecać, że będziemy się zawsze wspierać
i sobie pomagać, żeby nie wiem co! O to w rodzinie chodzi – wyjaśniła niedawno Młodsza swojej koleżance ze szkolnej ławki.

Dwujęzyczność naszej rodziny jest, zwłaszcza dla Amerykanów, bez wątpienia jedną z takich tradycji. Sami zresztą ugruntowujemy w naszych monojęzycznych krewnych i znajomych to przeświadczenie, mówiąc: „Rozmawiamy ze sobą po polsku, taki mamy zwyczaj” lub „Dwujęzyczność to nasz styl życia”.
Patrzą na nią tak samo jak na opłatek i wielkanocny koszyczek, konkludują – i jak najbardziej słusznie! – że rodzice-emigranci starają się w ten sposób przekazać swoim dzieciom z jednej strony wiedzę o tym, skąd sami pochodzą i co miało wpływ na kształtowanie się ich życiowych postaw, z drugiej – bardziej uniwersalną wiedzę o ich korzeniach, kulturze, obyczajowości przodków. Amerykanom zainteresowań na punkcie genealogicznym tłumaczyć zresztą nie trzeba. Nie ma na świecie nacji bardziej opętanej śledztwem rodzinnych historii, niż potomkowie, dosłownie i w znaczeniu metaforycznym, przesiedleńców z okrętu „Mayflower”, którzy po stokroć przerobili na własnej skórze lekcję o cenie zbiorowego doświadczenia w życiu jednostki i całego społeczeństwa.

Nie potrafię wyjaśnić skąd wzięła mi się myśl właśnie o kronice „Of Plymouth Plantation” * (pl.: Kronika Plantacji w Plymouth”), gdy późnym wieczorem siedziałam z polskim podręcznikiem historii dla klasy III gimnazjum
i czytałam o odradzaniu się państwa polskiego po pierwszej wojnie światowej. Skojarzenie danych (niebieska tabelka pt. „Przemiany cywilizacyjne w Polsce w okresie międzywojennym”) o spadku śmiertelności niemowląt
w miarę rozwoju odrodzonego polskiego państwa z wyobrażeniem o porównywalnym spadku chorób/nieszczęść/śmierci niemowląt w miarę krzepnięcia form i życia pierwszej stałej kolonii Europejczyków po drugiej stronie globu? Możliwe. W żaden sposób nie zmienia to jednak faktu, że najważniejszym pytaniem, które powinno się w tym kontekście pojawić, jest: dlaczego późnym wieczorem czytałam podręcznik do historii, z woli własnej
i nieprzymuszonej, całkowicie pochłonięta tematem, choć nazajutrz nie czekała mnie żadna klasówka, ani nawet praca nad tekstem, wymagającym ewentualnych odwołań do wspomnianego okresu w historii? Starszej, z którą w ramach uzupełniania edukacji w zakresie wojen europejskich czytałyśmy wcześniej całkiem inny rozdział
z podręcznika – o życiu w okupowanej Europie dwadzieścia lat później, dawno przy mnie było.

Prawda jest nieco wstydliwa, ale czasem trzeba i wypada się do niej przyznać. Pochłaniałam podręcznik, bo tak się składa, iż dwudziestolecie międzywojenne przez całe dekady siedziało sobie w mojej głowie w niemal szczerym polu i miało maniery niezgorszego ignoranta. Prócz kilku kluczowych wydarzeń typu Cud nad Wisłą, Przewrót Majowy oraz sceny Warszawy z serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” nie potrafiło mi o sobie dużo więcej powiedzieć. Na ten stan rzeczy wpłynęła po części choroba nauczycielki historii w klasie maturalnej, po części brak motywacji, by w następnych latach uzupełnić braki w wiedzy.

Gdyby dwadzieścia kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę późną nocą ślęczyć nad podręcznikiem od historii, z woli własnej i nieprzymuszonej, i jeszcze odczuwać z tego powodu czystą radość, powiedziałabym mu, że niechybnie pomylił nakrycia głowy z Szalonym Kapelusznikiem i opowiada porównywalne androny.

Gdyby na początku mojej drogi przez dwujęzyczne wychowanie dzieci ktoś mi powiedział, że koncept ten, niczym występująca z brzegów rzeka, rozleje się falą nie tylko tam, gdzie będę patrzeć antycypując naturalne koleje rzeczy, lecz dużo, dużo dalej, w zakamarki życia, których, zdawałoby się z pozoru, trącać ni budzić nie musi, popatrzyłabym zaintrygowana, nie wiedząc jednak do końca o co chodzi.

Pamiętnej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o moich pierwszych Wielkanocach poza rodzinnym domem w Polsce i o próbach, zwłaszcza tych pierwszych, przenoszenia na amerykański grunt tradycji, które „musiałam sobie samodzielnie zrobić” – wybrałam wszak życie w kraju indywidualistów, gdzie to kim jesteś i w co wierzysz, jest twoją najbardziej intymną tajemnicą. Po raz pierwszy pomyślałam jednak także o czymś, nad czym głębiej do tej pory się nie zastanawiałam, mianowicie: jak dwujęzyczność dzieci i nasz dwujęzyczny styl życia zmieniły mnie? Co mi dały? Nadrabianie własnych edukacyjnych zaległości, nawet, jeśli głównym motywem jest chęć lepszego przekazania tej wiedzy dzieciom, to tylko początek długiej listy.

Wielkanoc symbolizująca odradzanie się do życia i wiary, że każdy dzień niesie ze sobą coś szczególnego, wartościowego, to dobry czas, by pomyśleć, w jaki sposób dwujęzyczność naszych dzieci i nasze zaangażowanie w ich dwujęzyczną edukację odrodziły do życia nas?

1. Czy sprawiły, że jesteśmy bardziej świadomi ideałów, które wyznajemy i zwyczajów, które praktykujemy?

2. Czy zmusiły nas do rewizji poglądów na sprawy, które być może wcześniej przyjmowaliśmy bez pytania, automatycznie?

3. Czy zainspirowały do szczerej odpowiedzi na pytanie, czym są dla mnie moje polskie korzenie i wspólnota,
na dobre i na złe, z narodem mieszkającymi ode mnie tysiące kilometrów?

4. Czy nie uczyniły z nas – mówiąc wprost – ludzi żyjących bardziej świadomie w swojej przybranej ojczyźnie,
bo otaczający nas kodeks wartości i obyczajowości to tylko jedna z opcji, która można i warto uzupełniać?

5. Najważniejsze pytanie celowo zostawiłam na koniec. Czy nie zrobiła z nas lepszych rodziców, skoro w myśl zamierzonego celu wyostrzyła naszą świadomość na fakt, iż jednym z głównych zadań (dla wielu z nas – najważniejszym) dwujęzycznego wychowania jest możliwość komunikowania się z dzieckiem w języku,
w którym my, rodzice, potrafimy najlepiej i najpełniej wyrazić nasze uczucia i poglądy? Konfrontując nas
z ograniczeniami, jakie napotykamy po drodze do tego celu: czasowymi, środowiskowymi, psychologicznymi – czy nie sprawia, że to, co naszym dzieciom komunikujemy, jest bardziej przemyślane, zamierzone, szczere?

By nas te górnolotne, napompowane myśli nie pociągnęły jednak za wysoko, spuszczę z nich trochę powietrza, dzieląc się z państwem refleksją mojej młodszej córki. Na pytanie czy wydaje jej się, że jej dwujęzyczność również na mnie wywiera jakiś pozytywny wpływ, odrzekła:

– Przecież za każdym razem, gdy ktoś nas chwali i mówi, jaka to niesamowita i pożyteczna rzecz, że jesteśmy dwujęzyczne, to puchniesz z dumy i jest ci bardzo przyjemnie!

Eliza Sarnacka-Mahoney

* Kronika autorstwa Williama Bradforda opisuje dzieje pierwszych 20 lat kolonii założonej w 1620 r. na terenie dzisiejszego stanu Massachusetts przez osadników przybyłych z Anglii na statku Mayflower.

Poprzedni artykuł„If she can, everybody can”
Następny artykuł„Najlepiej mówią po polsku na Białorusi, Ukrainie i w Rosji”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj