Jest mamą sześciorga dzieci, nauczycielką języka polskiego w Sobotniej Szkole Polskiej im. Marii Konopnickiej w Rochester, NY. Mówi o sobie, że jest tradycyjną żoną i matką. Gotuje polskie potrawy, piecze ciasta
i przygotowuje weki w ten sam sposób, w jaki robią to jej rodzice mieszkający w Polsce. W Ameryce stworzyła swoją mała Polskę. Pilnuje, aby dzieci mówiły po polsku. To, które się zapomni, ukarane zostaje fantem.
Jest polska kuchnia, wspólna modlitwa przed posiłkami, pacierz poranny i wieczorny, w październiku modlitwa różańcowa.
O pielęgnowaniu tego co polskie, o miłości, studiach, macierzyństwie, homeschooling, o codzienności, radościach i smutkach rozmawiam z Joanną Makułą z Chili, NY.
Czy prowadzenie domu, wychowywanie sześciorga dzieci pozwala na realizacje młodzieńczych marzeń
i planów?
Zawsze ciągnęło mnie do świata. Marzyła mi się praca naukowa na uczelni, ślęczenie nad książkami, podróże, zagraniczne kontakty. Ukończyłam Kolegium Języka Angielskiego w Polsce, a następnie College Student Personnel Administaration w Canisius College, Buffalo, NY z tytułem magistra. A codzienność jest taka, że na chwilę uda mi się uciec pod prysznic, ale i tam znajdzie mnie mój dwuletni synek. Udaje mi się raz lub dwa razy w tygodniu popływać dla zdrowia, jednak więcej sił otrzymuje spędzając kilka chwil przed Najświętszym Sakramentem. W nocy wstaję kilkakrotnie do najmłodszego dziecka, bo wypadł mu smoczek, bo chce jeść, bo płacze, bo zaczyna ząbkować. Ale takiego życia nie zamieniłabym na żadne inne. Żyję w cieniu męża. On jest głową rodziny, czuje się za nas odpowiedzialny finansowo, a to jest ważna męska rola. Oczywiście, poważniejsze decyzje podejmujemy wspólnie.
Czy nie marzy ci się powrót do pracy?
Na razie nie. Dlatego tak bardzo lubię polską szkołę. Już w czwartek zaszywam się w jakimś odosobnionym kącie i przygotowuję się na sobotnie zajęcia. Jestem pochłonięta tym co robię. To oczywiste, że dopada mnie zmęczenie, bo w domu mnóstwo zajęć, rosnące zaległości, ale w trakcie lekcji nie odczuwam zmęczenia. Przychodzi dopiero po zajęciach, gdy wracam do domu.
Dlaczego nie idziesz z prądem: sukcesy, kariery, osiągnięcia! Poświęcanie się dla innych, życie dla innych, to nie jest współczesny model. Skąd u ciebie bierze się ta można powiedzieć staroświeckość, oczywiście
w dobrym wydaniu. We mnie budzi ona podziw i uznanie.
Tak mnie wychowano. Te wartości wyniosłam z rodzinnego domu. Wrócę do lat studiów. Już w szkole średniej razem z koleżanką szukałyśmy zagranicznych kontaktów, żeby zdobyć możliwość wakacyjnych wyjazdów w celu ćwiczenia języka. Znalazłyśmy adres opactwa w Anglii. Pastor skontaktował nas z pracownikiem socjalnym ośrodka dla osób niepełnosprawnych w Londynie. Tak się zaczęła moja praca z osobami chorymi. Pracowałyśmy jako wolontariuszki, za łóżko do spania i posiłki. Musiałam się przełamać, żeby pomagać chorym w myciu, ubieraniu, korzystaniu z toalety. Były to osoby upośledzone fizycznie i umysłowo. Początki były bardzo trudne. Bałam się, że nie podołam, ale Pan Bóg tak pokierował, że w centrum dla niepełnosprawnych spędziliśmy dwa tygodnie, a później wracałyśmy tam w każde wakacje. Praca była trudna, ale dawała satysfakcję. Radość w oczach chorych, ich uśmiech to była zapłata.
Oprócz tej pracy zajmowałam się także opieką nad dziećmi (au pair) w rodzinie brytyjskiej w Londynie. Bardzo zaprzyjaźniam się z ta rodziną, zapraszali mnie w każde wakacje. Dzięki temu poznałam trochę Wielka Brytanię (Essex, Kent, Berkshire, Surrey, West Sussex, Hampshire, Somerset, Dorset oraz wyspe Wight). Nawiązałam kontakty z wieloma dziewczętami, które pracowały w ten sam sposób. Razem spotykałyśmy się, dzieliłyśmy się wiadomościami z ich rodzinnych krajów, gotowałyśmy tradycyjne potrawy z ich krajów.
A Twoja emigracyjna droga? Wiem, że jakiś czas mieszkałaś z rodziną w Niemczech. Potem było kilka przeprowadzek w USA.
Mąż zatrudniony w wojsku jako dentysta w Wurzburgu w Bawarii, pracował w bazie amerykańskiej przez 3 lata. Mimo tego, że żyliśmy pod presją wyjazdów do Iraku, czas pobytu w Niemczech bardzo Życie w Bawarii przypominało mi Polskę i pewnie dlatego tak dobrze się tam czułam. Mieliśmy wspaniały polski kosciół św. Jadwigi w Wurzburgu i wspaniałego księdza Jerzego Sobotę. Organizował on liczne spotkania dla młodzieży, pracujących, matek z dziećmi. Każdy mógł coś dla siebie znaleźć w tej parafii i dzięki temu czuliśmy wspólnotę, tworzyliśmy taką małą Polskę.
Cofnijmy się kilka lat wstecz. Ukończyłaś studia w Polsce. Tylko przez rok pracowałaś w szkolnictwie.
Co było dalej?
Podczas studiów magisterskich w Buffalo poznałam męża. On już wrósł w Amerykę, bo przyjechał za ocean jako dwuletnie dziecko. Ja chciałam kształcić się, poznawać świat. Nie myślałam o wyjeździe z kraju. Stało się inaczej. Połączyła nas impreza polonijna, popularne w środowiskach polonijnych przedstawienie bożonarodzeniowe Jasełka. Oboje z Piotrem braliśmy w nim udział. A potem przyszło uczucie. Decyzja o wspólnym życiu nie była łatwa. Długo ją rozważałam. Mam wspaniałych rodziców, czworo rodzeństwa, jesteśmy ze sobą bardzo zżyci. Musiałam zostawić najbliższych, swoje miasto. Przez rok żyliśmy w rozłące i dorastaniu do decyzji o wspólnym życiu. On w USA, ja w Polsce. Odmawialiśmy różaniec. Zawsze powtarzam, że to różaniec nas połączył. A oto jedna z naszych pamiętnych historii.
Spacerowaliśmy w parku w moim rodzinnym mieście podczas odwiedzin przyszłego męża. Zaproponowałam, żebyśmy napisali na ziemi imię naszego przyszłego dziecka. Proszę sobie wyobrazić, że ja i on napisaliśmy to samo imię: Jan Paweł. Dla mnie był to znak, że ten mężczyzna jest przeznaczony dla mnie.
Czy macie synka o tym imieniu?
Najpierw urodziły się dwie dziewczynki. Kolejnym, trzecim dzieckiem był chłopiec, ten któremu nadaliśmy imię Jan Paweł na pamiętnym spacerze narzeczeńskim w lubelskim parku.
A narodziny kolejnych dzieci, historie i okoliczności związane z ich imionami? Wiem, że zwłaszcza jedna
z historii jest bolesnym wspomnieniem tragicznej śmierci dziesięcioletniej Małgosi.
Maria Elżbieta nazwana po naszych mamach, Małgorzata Maria, po zmarłej tragicznie kuzynce mojego męża, córce jego ojca chrzestnego, Józef Dominik to imię dziadka oraz świętego, w wigilie którego się urodził, Antonii Stanisław to imię dziadka oraz patrona naszej parafii w Rochester, oraz Michał Paweł, nasze najmłodsze dziecko, przyszło na świat w święto Walentynek i jest największą pociechą dla nas rodziców i rodzeństwa.
Urodziny starszych dzieci też mają swoją znaczącą historię – najstarsza córka była prezentem urodzinowym taty, druga urodziła się w święto trzech Archaniołów, Jan Paweł, którego imię zapisaliśmy na ziemi w lubelskim parku urodził się w wigilię Święta Dziękczynienia.
Dołączymy do tego opisu historię związaną ze srebrną łyżeczką. Karmiłaś nią po kolei wszystkie dzieci i na pewno przypominała ci przeszłość studencką. Szkoda, że w licznych przeprowadzkach łyżeczka gdzieś się zagubiła. Mogłabyś opowiadać dzieciom o okresie studiów. Na co dzień widzą ciebie tylko przy kuchni, karmieniu malucha, praniu, układaniu ubrań. Wiem, że na rzecz rodziny zostawiłaś swoje ambicje zawodowe, ale czasem dobrze jest pokazać się dzieciom z innej strony. Tak myślę. Czy mam rację?
To jest tak, że dzieci zawsze pytają o przeszłość rodziców i tak naprawdę opowiadam im dopiero wtedy, gdy chcą znać jakiś szczegół. Do takich pytań się dorasta. Tak, pamiętam, dziewczynki pytały o moje studia. Trwały one dwa lata. Opłatę za studia w prywatnej uczelni Canisius College w części pokrywałam z wynagrodzenia otrzymywanego z pracy w charakterze asystentki w biurze dla studentów międzynarodowych. Nie łatwo było zdobyć tę pracę. Była duża konkurencja. Wypełniałam obszerną aplikację, odbyłam rozmowy kwalifikacyjne i udało się. Otrzymałam zatrudnienie.
Miałam też szczęście, że moja szefowa z pracy zarekomendowała mnie do organizacji Stowarzyszenia Kobiet udzielających pomocy finansowej dziewczętom, emigrantkom z Europy i świata. Starsze, bogate panie, których mężowie byli doktorami, prawnikami, fundowały stypendia, żeby pomóc w zdobyciu wykształcenia. Otrzymałam takie stypendium o nazwie International Peace Scholarship i dzięki temu mogłam zapłacić za drugi rok studiów. Z tymi filantropkami z Buffalo wiąże się historia ze srebrną łyżeczką. Panie podarowały ją na urodziny pierwszego dziecka, naszej córki Marysi.
Rodziny wielodzietne to nic nowego dla Ciebie…
W wakacje będąc dzieckiem odwiedzałam ciocię na wsi. W rodzinie było dziewięcioro dzieci. Byłam zachwycona atmosferą tego domu, ciepłem, miłością, gościnnością. Chciałam stworzyć taki dom, ale nie myślałam o dziewięciorgu!
I to Ci się udało! Jak czujesz się w Ameryce?
Dobrze, chociaż sercem nadal bliżej jest mi Polska. Utrzymuję ścisły kontakt z moją rodziną w Polsce, ale i tutaj nawiązałam kilka przyjaźni, polskich i amerykańskich. Amerykę widzę jako kraj ogromnych możliwości, szczególnie dla ludzi z inicjatywą, pomysłami i wiedzą. Można się tutaj realizować w pracy, jest większe wynagrodzenie finansowe, godniejsze warunki życia dla ludzi, którzy chcą pracować. Żałuję jednak, że ten kraj jest tak bardzo zmaterializowany i tak pędzi niewiadomo gdzie. Jeśli chodzi o tradycje amerykańskie, najbardziej lubię Święto Dziękczynienia, bo jest to bardzo rodzinne święto – celem jest wspólne spotkanie przy suto zastawionym stole, dziękowanie Bogu za wszystkie dary i łaski. Rodzina i przyjaciele już od rana wspólnie gotują, niektórzy przynoszą gotowe potrawy ze swoich domow, spędzają razem czas, rozmawiają, jest dużo radości z przebywania razem. Pozostałe święta nastawione są na materialne korzyści. Co wynoszą rodziny ze świąt, w których najważniejsze są jedynie prezenty? Świat nastawiony jest na konsumpcję, wygodę. To mnie smuci. Brak poświęcenia i zajmowanie się jedynie sobą i swoją karierą, a to nie jest celem naszego życia. Takie jest moje myślenie.
Co niedzielę jedziemy do polskiego kościoła. Amerykański mamy znacznie bliżej, ale nie wyobrażam sobie niedzieli bez polskiej mszy. Jestem tradycyjną mamą, gotuję polskie potrawy. Jedynie czasami odchodzę od tej zasady, gdy wracam z dziećmi z treningu, zajeżdżamy do McDonalda, ale robię to sporadycznie. Chcę nauczyć swoje córki, żeby umiały przygotować polskie potrawy. Trochę przeraża mnie to tempo życia, wolałabym, żeby dzieci więcej przebywały w domu. Mężowi zależy, żeby grali w piłkę. Sport zabiera dużo czasu, rozbija niedzielę, bo często są mecze albo treningi.
Co możesz powiedzieć o korzyściach płynących z nauczania dzieci w domu? Dwie Twoje córki uczą się w systemie homeschooling. Jak to się zaczęło. Dlaczego podjęliście taką decyzję?
Decyzja ta powoli dojrzewała w moim sercu. Nasze córki początkowo uczęszczały do szkoły – Marysia do pierwszej klasy, Małgosia do zerówki. W następnym roku uczyły się już w domu. Wraz z mężem obserwowaliśmy rodzinę męża, która uczyła dzieci w domu. Dzieci były bardzo grzeczne, podczas naszych odwiedzin ładnie bawiły się z naszymi dziećmi. Dom ich był przepełniony atmosfera rodzinności, spokoju, miłości i modlitwy. Bardzo podobało mi się takie wychowanie dzieci, widziałam duży wpływ rodziców na wychowanie własnego dziecka. Nasze dziewczynki spędzały wówczas w szkole większość dnia – od 9 do 4. Wracały zmęczone, nie chciały opowiadać o szkole. Po obiedzie odrabialiśmy lekcje i mało było tego rodzinnego czasu.
W nauczaniu domowym jest inaczej – dziecko uczy się w swoim własnym tempie – jeśli jest zdolne, naukę skończy szybko i ma czas na rozwijanie swoich zainteresowań, na zabawę z młodszym rodzeństwem (co muszę przyznać jest ogromną pomocą dla mnie, gdy krzątam się w kuchni). Lekcje są odrabiane w ciągu zajęć szkolnych, nie ma wieczornej pracy domowej. Mniej zdolnym dzieciom można poświęcić więcej czasu (czego nie jest w stanie zrobić nauczyciel w warunkach szkolnych), a przede wszystkim rodzic dokładnie wie, czego uczy się jego dziecko i w czym potrzebuje pomocy.
Można wybrać swój program nauczania. Jest dużo programów opracowanych przez profesjonalne osoby, uczeń otrzymuje książki do każdego przedmiotu, pięknie ilustrowane, z zeszytami ćwiczeń. My korzystamy z katolickiego programu Seton – bardzo wymagającego i mającego dobra renomę. Jeździmy na coroczne konferencje dla rodziców uczących w domu i tam dowiadujemy się o nowościach, programach, nowych książkach, a przede wszystkim poznajemy rodziców i dzielimy się doświadczeniami.
Polecam tę formę nauki i wychowania wszystkim matkom, które mogą zrezygnować ze swojej pracy i poświęcić się swoim dzieciom w domu. Naprawdę przynosi to ogromne owoce, choć nie ukrywam, że trzeba się dużo natrudzić i przede wszystkim nauczyć cierpliwości każdego dnia.
Dziekuję za rozmowę!
Rozmawiała: Bożena Chojnacka
Patrzac na fotografie…Wydaje mi sie ze spotkalam Pania Joanne na jednym ze zjazdow nauczycieli polonijnych w Stanach?!