Fot. 123rf.com

 

„Oślinione usteczka, poplątane rączki i nóżki, te spojrzenia, gdy nie mogły pochwycić piłki, ani jej do siebie przytulić. I ta moja praca! Te stymulacje, dotyki, powtarzające się jak przesuwanie paciorków przy odmawianiu różańca. Oni byli moją pokutą. Pomagałam im nieść ich krzyż. Byłam jak Cyrenejczyk” – odnajduję w jednym ze swoich artykułów wypowiedź Hani Sobiech, ostrołęckiej poetki, która prawie 10 lat jako logopeda  pracowała z dziećmi chorymi.

W najbliższą niedzielę 11 lutego, we wspomnienie Matki Bożej z Lourdes obchodzić będziemy XXVI Światowy Dzień Chorego. Ustanowił go papież Jan Paweł II 13 maja 1992 roku w 75 rocznicę objawień maryjnych. Celem obchodów jest objęcie modlitwą wszystkich cierpiących, zarówno duchowo, jak i fizycznie oraz zwrócenie uwagi świata na ich potrzeby. Główne uroczystości kościelne mają miejsce w jednym z sanktuariów maryjnych na świecie.

Niektórzy twierdzą, że ustanowienie Dnia Chorych miało związek z chorobą Parkinsona, która zdiagnozowana została u papieża w 1991 roku. Uroczystość ta także czerpie swój początek z listu apostolskiego „Salvifici Doloris”, którego tematem jest chrześcijański sens ludzkiego cierpienia. Napisał go św. Jan Paweł II 11 lutego 1984 roku. Zdaniem papieża cierpienie jest częścią tożsamości człowieka, która wzywa go do tego, by przerósł samego siebie. Tym samym dojrzewa duchowo i odnajduje zbawczy sens cierpienia, wyrażający się w dwóch wezwaniach: „Czyń dobro cierpieniem” i „Czyń dobro cierpiącym”. Kościół zachęca tym samym do wolontariatu, który od setek lat pomaga chorym i potrzebującym na całym świecie – niezależnie od wyznania, poglądów politycznych i statusu społecznego. Centralne obchody w Polsce przypadły w roku 1994 – uroczystości odbywały się wówczas na Jasnej Górze w Częstochowie.

Wracając do wypowiedzi ostrołęckiej poetki, która, jak to określiła, spełniała rolę podobną do Cyrenejczyka, który pomagał Jezusowi dźwigać krzyż na Kalwarię. Trudno o lepsze określenie charakteru pracy polegającej na niesieniu ulgi w cierpieniu, a taką jest praca z dziećmi chorymi. O dzieciach autystycznych mówi, że są jak orzeszki zamknięte w łupince.

W pisaniu znalazła ulgę po tym, jak została osierocona przedwczesną śmiercią najbliższych, siostry oraz rodziców. Wiersze z cyklu „I Bóg był człowiekiem” oraz „Cierpienie Aniołów” ukazały się w zbiorowej antologii wydanej przez Almanach Literacki z Tarnowskich Gór, noszący tytuł „Dla jego bolesnej męki”.

Wiersze Hani  o niepełnosprawności chorych dzieci pobudzają najczulsze struny serc. Budzą zrozumienie i współczucie. Czytając je chciałoby się śpieszyć im na pomoc. O pracy wśród chorych, cierpiących oraz roli kapłana spełniającego wśród nich posługę duchową mówi jeden z kapelanów szpitalnych. Ksiądz wolał pozostać anonimowy.

„Kapelan pracujący w szpitalu musi być przede wszystkim człowiekiem pokornym, który niewiele mówi. Ludzie często na łożu śmierci powierzają księdzu tajemnice swojego życia. Zaufanie do kapelana jest niezwykle ważnym elementem mojej posługi.

Każdy człowiek jest inny w swojej strukturze osobowościowej i ma inne pragnienia związane z posługą kapelana. Na przykład na sali leży dwóch pacjentów, jeden nie przywiązuje wagi do swego wyglądu i pragnie, by ksiądz ciągle bez zapowiedzi do niego przychodził, drugi zaś chce aby przed wizytą kapelana córka go ogoliła i przebrała. Wyraźnie pragnie, by ksiądz przychodził na jego zaproszenie. Dlatego kapelan musi dużo słuchać, by nie powiększać cierpienia tych bardzo chorych ludzi. Czasami trzeba jakąś salę ominąć i poczekać na zaproszenie, a od drugiego pacjenta przyjąć uwagę, przepraszając go za nieobecność. Kapelan musi być cierpliwy, emocje i pycha to pierwsi wrogowie kapłana pracującego w szpitalu.

Pracuję 14 rok w szpitalu i na pytanie, jaki powinien być kapelan, nie znam odpowiedzi. Ludzie mają tak różne wymagania i pragnienia. Kiedyś jeden kapłan powiedział, że Bóg swoje talenty rozdał wszystkim ludziom, dając każdemu inny. Dlatego kiedy ludzie ze sobą współpracują, mogą więcej zrobić i są bliżej Boga. Jestem wdzięczny ks. Biskupowi Stanisławowi Stefankowi za to, że mnie powołał do tej posługi. Podziwiam jego mądrość. Na początku przyjąłem kapelanie z posłuszeństwa, po latach dopiero zrozumiałem głęboki sens mojej posługi, która tak wiele mnie nauczyła.”

Wspomnieniem o swojej niedawno zmarłej sąsiadce, o jej cierpieniu i samotności podzieliła się Ania Nosek z Ostrołęki.

„Pani Elżbieta Mleczko, moja sąsiadka, sprowadziła się z Gdańska do Ostrołęki i zamieszkała w bloku wraz z mamą i chorym na padaczkę bratem. Przez 11 lat żyliśmy bardzo blisko siebie nie tylko z racji sąsiedztwa. Jej rodzinę trapiły choroby, więc zgodnie z chrześcijańskim nakazem 'chorych nawiedzać’ przez lata moja rodzina aktywnie pomagała jej walczyć z dolegliwościami tak ciała, jak i duszy.

Starsza Zofia Woroniecka, mama sąsiadki, cierpiała wiele lat na reumatyzm, brat Romek na padaczkę, a ona na chorobę płuc. Trzyosobowej rodzinie żyło się bardzo ciężko. Pani Ela Mleczko, jako najsprawniejsza córka i siostra, starała się chorym zapewnić opiekę i podejmować walkę o swoje i ich przetrwanie. Wsparcie w różnych sytuacjach dawał jej jedyny syn, mieszkający poza Ostrołęką, ukochana synowa oraz moja rodzina i znajomi.

Obiady, leki, nawet mycie zniedołężniałej staruszki, granie w karty z chorym jej bratem, częste rozmowy i wsłuchiwanie się w niekończące opowieści o ich życiu – to zapewnialiśmy jako sąsiedzi. Kilka lat temu zgłosiłam ją do akcji Szlachetnej Paczki. Była bardzo wzruszona, miała łzy w oczach, gdy przed Bożym Narodzeniem zapukał do jej drzwi Mikołaj i wręczył prezenty na kwotę 500,00zł.

Doświadczenia i trudne przeżycia sąsiadki odcisnęły ogromne piętno w jej duszy. Wpłynęły na postrzeganie życia, relacje z ludźmi. Po śmierci najbliższych, przez kolejnych 12 lat, borykała się samotnie z chorobą, niedołęstwem. Żyła tęsknotą do syna, słabła fizycznie, skrywając swoje lęki i obawy, w relacjach z ludźmi była chłodna. Wydawać by się mogło, że bardziej od ludzi kochała swoje pieski.

Bardzo cierpiała, dusiła się, chory kręgosłup po wypadku samochodowym utrudniał ruch z pokoju do pokoju. Noce i dnie spędzała skulona na łóżku, niewiele jadła, z synem oraz z pierwszą ukochaną synową i z nami porozumiewała się telefonicznie. Prosiła o zakupy, leki, rozmowę. Była nieobecna dla świata żywych. Pieski oddała pod opiekę swojej przyjaciółki, mieszkającej pod Warszawą.

Blizny po stratach kształtowały ją, z nich chyba rodziła się jej siła. Radziła sobie z tak ogromnym bólem i strasznym cierpieniem. Miała pod ręką inhalator. Przepełniona smutkiem i cierpieniem nie chciała trwać w izolacji i wegetacji. Nie otwierała się na Boga. Dlaczego? Być może jej wiara była płytka albo w ogóle jej nie było. Mówiła, że człowiek nie ma duszy.

Pewnej nocy stan jej zdrowia był tak poważny, że poprosiła o to, by ją wyposażyć do szpitala i wezwać lekarza. Bardzo przytomnie prosiła o przygotowanie ubrania na wypadek śmierci. Odwiedzałam ja w szpitalu. Była pod kroplówką i pod aparatem, który za nią oddychał. Natychmiast zjawił się w szpitalu syn, zakupił jej aparat do oddychania – butlę tlenową. Organizował miejsce dla mamy w Domu Opieki Społecznej. Za późno! W dniu 13 grudnia, w godzinach popołudniowych, w otoczeniu dwóch zaprzyjaźnionych pań, odeszła do Ojca Niebieskiego. Zgodnie z jej ostatnią wolą ciało zostało skremowane. Ceremonią pogrzebową zajęła się synowa Małgorzata. Pożegnało ją niewielkie grono osób.

Wspomnienie o zmarłej sąsiadce kończy Ania znanym wersetem śp. poety ks. Jana Twardowskiego „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Popłynęły wspomnienia.

Kolejnymi dzieli się Jolanta Mierzejewska, wspominając chorobę mamy Kazimiery Smyk. Oto fragmenty jej wspomnień, w których trudności ze sprawowaniem opieki przeplatają się z ogromną miłością i poczuciem wdzięczności i „oddanego chleba”.

„Moja mama bardzo długo ukrywała coraz większą niepełnosprawność. Zaczęło się od stosowania głodówek i problemów z codzienną toaletą i utratą pamięci. Gdy było już źle, aby zwrócić na siebie uwagę, wymyślała np. obcięcie do krwi paznokci u nogi czy gwałtowne wstanie i upadek na róg szafki w kuchni. Bywało, że uciekała na podwórko co 20-30 minut do toalety, mimo, że w domu jest łazienka i WC. W ciągu dnia sypiała na tzw. „kurę” czyli w postawie siedzącej. Na moje pytanie:„Mamo śpisz?” odpowiadała „Nie śpię, nie śpię, wszystko słyszę”. Miała też zwyczaj przeszukiwania mojej torebki oraz zawartości szafek.

Potem było jeszcze gorzej, jeszcze trudniej. W pewnym momencie zrozumiałam, że mnie osaczyła i że nie mogę się wydostać. Byłam jak kokon. Wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonywałam przez całą dobę. Lekarskie wizyty, podawanie leków, mierzenie ciśnienia, dawki insuliny, opatrunki, pampersy, cewnik, toaleta. Gorąco się modliłam i prosiłam Pana Boga, aby dał mi siły fizyczne i psychiczne, by godnie i dobrze ją dochować, by spłacić dług Jej wielkiej miłości. Bardzo pomagały mi w tej opiece moje dzieci Bartek, Alicja, Adam i mąż Sławomir.

W chwilach ogromnej bezradności płakałam, klękałam, nawet krzyczałam. Potem przepraszałam, modliłam się o nowy wiatr w żagle do dalszego życia. Mama była bardzo trudnym pacjentem. Każdą chwilę nieuwagi wykorzystywała do ucieczek, aby sprawdzić czy nad nią czuwam. Uwielbiała moją obecność przy sobie, a ja miałam wyrzuty sumienia, że zaniedbuję rodzinę  męża i dzieci.

Ale potem przyszło to najgorsze, z czym tak trudno się pogodzić. Choroba robiła postępy. Nie zapomnę nigdy tych ostatnich chwil z życia mamy Ciśnienie spadało z każdym dniem. Doszło do arytmii, chora z trudem oddychała. Czułam koniec życia mamy, usypiała na wieki, modliłam się przy jej łóżku na różańcu. Pędziłam jak porażona po telefonie od Bartka (syna). Mama już nie oddychała, zamknęłam jej na wpół niedomknięte oczy, usta. Ciało było jeszcze ciepłe. Była spokojna, bezbronna. Nie zapomnę nigdy tego wrażenia, siły uczuć, łez rozstania. Nawet nie wiem, czy i w ogóle coś mówiłam! Potem przyszli moi najbliżsi i pomogli w dalszych czynnościach przy zmarłej.

Nie da się zapomnieć ani utulić żalu po jej odejściu. Czas pomału leczy rany” – kończy swoje wspomnienie córka zmarłej sybiraczki.

Tematem XXVI Światowego Dnia Chorego są słowa Pana Jezusa skierowane z krzyża do Maryi i Jana: „Oto syn Twój (…) Oto Matka twoja. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie” (J 19,26-27). W tegorocznym orędziu skierowanym z okazji XXVI Światowego Dnia Chorego papież Franciszek podkreślił, że posługa, jaką Kościół niesie chorym i osobom, które się nimi opiekują, musi być kontynuowana z wciąż odnawianą energią. Macierzyńskie powołanie Kościoła wobec osób będących w potrzebie i chorych urzeczywistniało się na przestrzeni jego liczącej dwa tysiące lat historii w przebogatej serii inicjatyw na rzecz chorych – zauważył papież i zwrócił uwagę na ofiarność tej posługi trwającej na całym świecie.

 

Bożena Chojnacka

Poprzedni artykuł„Mózg jest bardzo mądry” – rozmowa z Vioricą Marian z Northwestern University w Chicago
Następny artykuł„Dwujęzyczni i dwukulturowi” – poradnik dla rodziców i nauczycieli
Bożena Chojnacka
dziennikarka prasowa z wieloletnim doświadczeniem w Polsce i USA. Od lat sercem związana z portalem. Autorka książki pt: Żabką przez ocean”. Szczęśliwa mama i babcia dwojga utalentowanych sportowo wnucząt: Adasia i Zuzi.Przez ponad 10 lat na stałe mieszkała w Nowym Jorku. Powróciła do rodzinnej Ostrołęki.

1 KOMENTARZ

  1. Prawdziwe, mocne, przejmujące słowa! Taki bywa koniec naszego żywota. Dzięki Bożenko, ze nam o tym przypominasz.W codziennym pędzie przez życie mało się myśli o tym GRAND FINALE, który nas zawsze czeka…

Skomentuj Alicja Filochowska-Pietrzyk Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj