Autorka artykułu z jednym z uczestników polskiego festiwalu
Autorka artykułu z jednym z uczestników polskiego festiwalu

Nie podzielam opinii niektórych osób, że polskie festiwale w USA są niepotrzebne, że niewiele wnoszą do polonijnego życia, że promują jedynie polskie jedzenie.

Dzięki festiwalowi w Rochester, NY, przynajmniej na dwa dni ożywa niegdyś polska dzielnica tego miasta. Robi się tłoczno i gwarno wokół kościoła i język polski miesza się z angielskim i hiszpańskim.

Na co dzień miejsce to nie przyciąga, niestety. Dzisiaj pozostały tylko nazwy polskich ulic, pozostał kościół i polska parafia, w której co niedziela odbywają się nabożeństwa w języku polskim.

„Co roku to samo, te same stoiska, loterie fantowe, to samo jedzenie i te okropne melodie 'Zośka, Zośka, izbę zamiatała’. Czego nowego można oczekiwać po takim festiwalu?”

Taką opinią o sierpniowym wydarzeniu parafialnym dzielił się jeden ze znanych mi rodaków. Żona kolejnego mówiła ze smutkiem, że tylko raz jeden była na festiwalu. Zdaniem jej męża nie jest to spotkanie, w którym warto brać udział. Nic, tylko piją.

Inny malkontent dodał, że w Polsce byłoby nie do pomyślenia, żeby obok kościoła sprzedawanae było piwo czy wino.

Na szczęście nie słyszałam więcej tego typu krytycznych opinii.

W festiwalu kultury polskiej w Rochester, NY brałam udział wiele razy. Odchodzili starzy Polonusi, przybywali młodzi, zmieniali się kolejni proboszczowie parafii, a festiwal jak istniał tak trwa do dzisiaj. Ostatni zakończył się
w miniony weekend sierpnia.

Dochód z uroczystości zasila kasę parafii św.Stanisława Kostki, ustanowionej w 1890 roku i dedykowanej temu popularnemu świętemu.

proboszcz parafii Roman Cały
Ks. Roman Cały – proboszcz parafii św. Stanisława Kostki w Rochester, NY

„Cieszę się, że festiwal zawiera akcenty duchowe i kulturowe. Jednym z punktów jest zwiedzanie kościoła, prezentacja ołtarzy i figur świętych znajdujących się w jego wnętrzu” – informuje proboszcz parafii Roman Cały dodając, że jest to jego drugi festiwal.

„Wchodzę w tę tradycję parafii i pragnę jak najlepiej ją kontynuować. Trzeba być wśród parafian, trzeba razem
z nimi pracować nad tym, żeby to polonijne spotkanie przyniosło jak najwięcej korzyści. Ludzie spotykają się ze sobą, rozmawiają, ubogacają się wzajemnie.”

Słysząc te słowa proboszcza parafii od razu przywołuję w pamięci przepiękne strofy homilii księdza biskupa seniora Edmunda Piszcza. Nikt jak ten duchowny nie potrafi podkreślać, jak wielkie bogactwo wynosimy
w kontaktach z drugim człowiekiem. W dobie internetu, rozmów telefonicznych, pomijamy wartość osobistych spotkań z drugim człowiekiem. Dlatego nie dziwią te krytyczne uwagi: „po co taki festiwal, skoro niewiele wartości z niego wypływa”.

Polskie festiwale w Rochester słyną z dobrej, polskiej kuchni. Wieść o spotkaniach roznosi się po innych parafiach, nawet takich, gdzie Polaków jest jak na lekarstwo. Ale Amerykanie cenią nas, Polaków za wiele przymiotów, w tym za dobre jedzenie.

Słynne są gołąbki, które z trudem wymawiają obcokrajowcy, pierogi, kiełbasa. To ich zapach i smak przyciągał ludzi, którzy licznie oblegali stoiska z tymi potrawami.

Ala, mama dwóch córeczek pracowała w kuchni, wydając potrawy.

„Było to dla mnie pierwsze doświadczenie tak bliskiego udziału w festiwalu. Zwykle przychodziliśmy z rodziną, kupowaliśmy potrawy, żeby zasilić parafialną kasę i na tym praktycznie kończył się nasz udział. W tym roku zapragnęłam być bliżej tej polonijnej uroczystości. Byłam zdumiona tak dużym zainteresowaniem, jaki budził festiwal u ludzi. Ustawiły się kolejki, mieliśmy pełne ręce pracy. Niektórzy z kupujących przyznawali się do swoich polskich korzeni, mówili o babciach, dalekich krewnych, ale spora grupa z Polską miała niewiele do czynienia.
Po prostu smakowały im nasze potrawy. Cieszę się, że mogłam pomóc”.
– mówi Ala i obiecuje, że w przyszłym roku też włączy się aktywnie.

„Starsze panie pracujące w kuchni od lat trzymają się swoich festiwalowych funkcji, nie chcą, żeby w przygotowywaniu gołąbków, lepieniu pierogów, gotowaniu kapusty zastąpili je młodsi, ale przyjdzie czas na zmianę warty i trzeba będzie sprostać temu zadaniu.” – dodaje na koniec naszej rozmowy.

W sekcji smażenia placków, gdzie niedawno obierał ziemniaki ksiądz proboszcz Roman, spotykam osoby znane
z wcześniejszych przyjazdów do Rochester. Nie mogło zabraknąć Reni, mamy dwóch synów lekarzy, która przez lata angażowała się w życie polskiej szkoły. Dzisiaj jest babcią trojga wnucząt. Jej mąż Jurek, zawsze uczynny, zaangażowany niegdyś w pracę harcerską, na chwilę tylko opuscił swoje stanowisko, by zamienić ze mną kilka zdań. Jurek czuje się odpowiedzialny za przebieg festiwalu. Taki już jest. Uważa, że jest to nasza wspólna sprawa. Podobnie myślą jego rówieśnicy, sześćdziesięciolatkowie i nieco starsi. Nie znam wszystkich imion, ale jestem pełna uznania dla ich zaangażowania w życie polonijne.

Tworzyli je, gdy jako młodzi ludzie rozpoczynali emigracyjne życie.

Jest Sławka, nauczycielka polskiej szkoły, która wciąż czynnie związana jest z sobotnią placówką. Prowadzi zajęcia z grupą dorosłych. W ubiegłym roku miała osoby powyżej siedemdziesięciu lat, które chciały uczyć się języka polskiego. Przy wydawaniu placków spotykam córkę Sławki, niebieskooką Natalię, która zamierza przez pół roku studiować język polski na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, a w dalszym kolejności rozpocząć studia magisterskie.

Piotrek, tata dwójki dzieci, od kilku już lat stawia się na festiwal w charakterze kucharza smażącego placki ziemniaczane.

„W tym roku chyba pobiliśmy rekord, na samych plackach zarobiliśmy ponad 3 tysiące dolarów. Ale, jak mnie pamięć nie myli, o rekordzie wspominał też w ubiegłym roku. Piotrek po prostu cieszy się, że festiwal przynosi wymierną korzyść materialną, potrzebna Polonii równie tak samo jak treści duchowe.” – mówi Piotrek.

P1130215

Rozmowę naszą przerywają akordy muzyki. W tych roku jest więcej nowoczesności. Nie ma „Zośka, Zośka, izbę zamiatała”. Są za to inne melodie. Muzyka wpada w ucho. Pod namiotem na rozstawionych krzesłach siadają jej zwolennicy. Posmakowali polskich potraw, mogą chwilę wypocząć przy muzyce. Są też chętni do tańca.

Ludzie spacerują, witają się, wymieniają uwagi. Oglądają stoiska z polskimi pisankami wielkanocnymi, bańkami na choinkę oraz z koszulkami z polskim herbem, polską flagą i innymi polskimi akcentami.

P1130205

P1130224

23 letni Darek bierze udział w festiwalu od 10 roku życia. Lubi atmosferę tych spotkań, czuje się dobrze wśród Polonii. Pracuje w amerykańskim banku. Co prawda narazie nie używa języka polskiego, ale gdy dostanie inną pozycję, znajomość języka polskiego może okazać się bardzo przydatna. Darek mówi płynnie po polsku. To wielka zasługa jego rodziców.

Drugi dzień festiwalu dobiega końca. Robi się ciemno. Na stanowiskach zostają ci, którzy muszą zebrać produkty
i poukładać je na swoim miejscu. Składanie namiotów, sprzątanie placu przed kościołem odbędzie się następnego ranka.

Wiele osób ciężko pracowało, żeby festiwal był udany. Dopisała też pogoda.

Bożena Chojnacka

Poprzedni artykuł„W świecie legend toruńskich”
Następny artykuł„Wojtki przyleciały!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj