dwujezycznosc

Pamiętam tę scenę do dziś. Wyraźnie, prawie namacalnie. Wszystkie kolory, zapachy, słowa, moje własne odczucia, a przecież minęło od niej już ponad 15 lat.

Rzecz działa się dwa miesiące po narodzinach Starszej. Instruktorka ze szkoły rodzenia zaprosiła naszą „klasę” wraz ze świeżym potomstwem na ostatnie spotkanie. Była to okazja do celebracji, podzielenia się
z resztą horro-opowieściami z porodówki, a przede wszystkim do wymiany pierwszych rodzicielskich doświadczeń. Wszyscy w kilkunastoosobowej grupie byliśmy bowiem rodzicielskimi debiutantami, bardzo szczęśliwymi, ale jeszcze bardziej przerażonymi.

Ułożyliśmy nasze kilkutygodniowe maluchy na kocykach (każdy na swoim, bo wiadomo – na cudzych są zarazki!) i gaworząc każde do swojego przez dziesięć minut, a może i dłużej pstrykaliśmy im zdjęcia. Oczywiście, nie chodziło o same zdjęcia. Chodziło o to, by porównać nasze z innymi. Pogratulować sobie w duchu, że nasze ma najkształtniejszą główkę, widać reszta rodziców nie pamięta, by zmieniać boczek, na którym się malucha usypia. Z daleka było jasne, które dzieci śpią wyłącznie na plecach – były jajogłowe! Kilkoro miało wypryski (pewnie je smarują niewłaściwymi kremami, mój Boże!), inne nieapetyczny łojotok na łysych głowach (cóż, po tej stronie świata zaleca się rodzicom „nicztymnierobienie”).

Uwagę wszystkich przykuwała jednak Izabelcia, dziecko pary, z którą się najbardziej z mężem podczas warsztatów z rodzenia zaprzyjaźniliśmy.

Izabelcia miała bruzdę w poprzek mikrusowego czoła, już wtedy bowiem marszczyła je na znak intensywnych operacji myślowych, i bez wytchnienia kopała swoich kocykowych sąsiadów. Wprawiała ich tym w popłoch i płacz, sama w tym czasie rozbrajająco się do wszystkich uśmiechając.

Wszyscy z „klasy” gratulowali znajomym dziecka, które bez wątpienia miało zadatki na towarzyską lwicę
i pogromczynię salonów, nie mówiąc o osobowości człowieka przebojowego i odważnego, manifestowanej już w tak młodym wieku.

Nie oszukujmy się, jedną z naszych największych, rodzicielskich bolączek, a zagadką już od pierwszych dni życia pociech jest kwestia, jak dziecko odnajdzie się w „szerszym” (pozarodzinnym) świecie, jaką karierę zrobi w rówieśniczym towarzystwie i czy zanim nie wyfrunie spod naszych skrzydeł nabierze wystarczających umiejętności społecznego życia, by sobie w tej dzikiej i niebezpiecznej dżungli, jaką jest otaczający świat, samodzielnie poradzić.

Nie utrzymuję dzisiaj regularnych kontaktów z rodzicami Izabelci, bo po pierwsze żyją osobno, po drugie już dawno temu wyprowadzili się na drugi koniec kraju. Niewiele też, niestety wiem, o Izabelci, bo trudno odcyfrować jej charakter (spełniły się te przepowiednie o salonowej lwicy, czy nie?) na podstawie fejsbukowych fotografii, nawet jeżeli wstawiane są tam bardzo regularnie. Może wyrosła na lwicę.
W międzyczasie moja własna córka wyrosła na człowieka, który pod wieloma względami jest zaprzeczeniem salonowca i pazurów. Typowy introwertyk, idzie przez świat z raczej nieśmiałą i niepewną siebie miną, czeka, by to do niej wyciągnąć pierwszemu rękę, uczynić pierwszy krok ku znajomości, rozmowie. W sytuacjach konfliktowych w pierwszym odruchu najchętniej się wycofuje, nie dla niej kariera w wojsku czy w policji.
Na stres innych reaguje własnym stresem. Pamiętam tak samo dobrze jak scenkę z niemowlakami, gdy jako kilkuletnie dziecko wpadła w histerię podczas zakupów w Toys’r’Us. Nie chodziło jednak wcale
o negocjacje w sprawie zakupów, a o płacz innego dziecka, który dobiegł z nas innej części sklepu. Starsza zażądała ode mnie, bym natychmiast temu dziecko pomogła, bo płacze czyli dzieje mu się krzywda. Uspokajałam ją, że z dzieckiem na pewno jest jego własny rodzic, ale Starsza potraktowała to jako odmowę i po raz pierwszy i jedyny w życiu mnie wtedy uderzyła.

Sprawa dwujęzyczności u dziecka nieśmiałego i mega wrażliwego, jak moja starsza córka, zajmowała mnie (i niepokoiła) do tego stopnia, że chwilowo podjęłam nawet studia na uniwersytecie nastawione na dysertację zatytułowaną: „Osobowość dziecka a sukces w dwujęzycznym wychowaniu”. Dysertacja wciąż czeka na napisanie, ale to bardzo dobrze, bo czas, jak zwykle, okazał się najlepszym nauczycielem
i suflerem. Gdybym napisała ją lata temu nie wiedziałabym, jaki wkład w bilingwialny rozwój Starszej wniosły jej … monolingwialne, anglojęzyczne koleżanki.

Teza jest przewrotna i na pierwszy rzut oka chyba nawet stoi w sprzeczności z kilkoma regułami, które sama zalecam do stosowania w dwujęzycznym domu. Wielką pomocą w dwujęzycznym wychowaniu jest przecież zapewnienie dziecku jak najszerszego kontaktu ze środowiskiem posługującym się językiem mniejszościowym. Kontakty z rówieśnikami posługującymi się tym językiem są na wagę złota. Wielu rodziców, i bardzo słusznie! – posyła dzieci do polskich szkół nie tylko po to, by nauczyły się poprawnie stopniować przymiotniki i pisać w języku przodków, ale właśnie dla kontaktów z innymi, polskojęzycznymi dziećmi.

Niektóre dzieci znajdują wśród polonijnych rówieśników prawdziwych przyjaciół, szczególnie, jeśli także między rodzicami zawiązuje się bliższa znajomość, jednak nie zawsze w sytuacjach poza szkołą komunikują się między sobą po polsku. Choć jest to dla nas, rodziców, frustracja, dzieci podświadomie robią to z bardzo ważnej przyczyny. W tzw. codziennym życiu wybierają język, w którym czują się najbezpieczniej i potrafią się najswobodniej wyrazić. Odkąd świat światem najważniejszą częścią społecznego dorastania i dojrzewania jest przecież konfrontacja siebie z innymi, poszukiwanie w oczach rówieśników przede wszystkim akceptacji i potwierdzenia, że „jestem ok”.

W społeczeństwie wciąż tak przytłaczająco monolingwialnym i odpornym na naukę języków obcych jakim jest Ameryka, dziecko dwujęzyczne, zwłaszcza w wydaniu nieśmiałego antysalonowca, ma pod górkę gorzej, niż przysłowiowy koń. Ta górka, szczególnie w okresie lat gimnazjum (middle school i junior high school) jako żywo potrafi przypominać urwisko zrobione ze szkła, bez ostrych pazurów i żelaznego uporu nie da rady iść po niej dalej. Choć Starsza dotarła już w swoim dwujęzycznym życiu do momentu, w którym dwujęzyczność uważa za swój atut, do dzisiaj nie od razu i nie w każdej sytuacji odkrywa ten fakt w rówieśniczym towarzystwie. Woli najpierw „przebadać” grunt.

Jesteśmy w odmiennej sytuacji niż wiele polonijnych dzieciaków mieszkających w okolicach, gdzie i skupiska Polonii są liczniejsze, i jest możliwość kontaktów z innymi posługującymi się językiem polskim dziećmi, czy to w szkole, czy towarzysko. A jednak z biegiem czasu nabieram coraz większej pewności, że to właśnie anglo-, nie polskojęzyczni znajomi najbardziej dopingują moje dzieci do dalszej nauki polskiego. Podejrzewam, że działają tu dwa czynniki: poczucie bezpieczeństwa – anglojęzyczni znajomi nie znają polskiego, nie mają więc możliwości wystawiać zeń córkom żadnych ocen, nie ma miejsca na żarty, porównania – sprawy, które potrafią być zwłaszcza dla wrażliwców miażdżące. Z drugiej strony ulga, że choć są poniekąd inne (posługują się w domu językiem obcym, mają matkę imigrantkę, spędzają wakacje za granicą itd.) rówieśnicze środowisko akceptuje je, są „ok”.

Wiem, że mamy szczęście. Znajomi córek podchodzą do ich dwujęzyczności z podziwem, niekiedy nawet zazdrością (w tym dobrym wydaniu), a ci z „najdłuższym” stażem znajomości w ogóle jak do faktu, w którym nie ma nic szczególnego. Niektórzy są bezglutenowi, inni grają w koszykówkę, a moje córki są dwujęzyczne. Starsza zaczęła nawet ostatnio udzielać jednej z koleżanek w liceum korepetycji, bo dziewczyna przekonała rodziców, by w czasie przyszłorocznej wyprawy do Europy odwiedzić Polskę. Choć wiem też z drugiej strony, że i ja mam w tym pozytywnym odbiorze dwujęzyczności przez nasze najbliższe otoczenie niemały udział. Jest dla mnie priorytetem, by nie tylko znajomi dzieci, także ich rodzice wiedzieli dokładnie jakie i dlaczego panują u nas w domu zasady językowe. Poświęcam czas, by wyjaśniać tym rodzicom czym dwujęzyczność jest i jak się nad nią pracuje. Zdarzało się, że prosiłam niektórych wprost, by również od siebie wyjaśnili swoim pociechom, że dwujęzyczność to nie dziwactwo, ani żadne niebezpieczeństwo, lecz zjawisko powszechne na świecie.

Kochani przyjaciele w dwujęzycznej edukacji. Zachęcam was do inwestycji i pielęgnacji także anglojęzycznych znajomości waszych dwujęzycznych dzieci. Być może odkryjecie, tak jak my, że są dobre nie tylko dla ich społecznego, ale i językowego rozwoju!

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł” Wspinaczka” Monika Bałdyga – I miejsce w konkursie „Wakacyjne Migawki”
Następny artykułAnna Maria Jopek w Joe’s Pub w Nowym Jorku – fragmenty koncertu

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj