Fot. iStock
Fot. iStock

Czytam o pięknej inicjatywie „ławki” dla Bartka Palosza, chłopca, który odebrał sobie życie, bo nie dał rady dłużej stawiać czoła szkolnej rzeczywistości przesiąkniętej psychicznym, a czasem i fizycznym nękaniem ze strony rówieśników i serce ściska mi się tak, że zaczynam się dusić.

Bartek był członkiem społeczności polonijnej, miał polską rodzinę, ale pomysłodawczynią „ławki przyjaźni” (ang.: buddy bench”) jest Amerykanka, Lori Keegan. Ktoś się zdziwił, że Amerykanka, ktoś nawet usiłował („haters will hate, hate, hate” nieprawdaż?”) zakpić w prostacki sposób, że Polonusi tacy tępi, iż nawet na prosty pomysł z ławką ku pamięci wpaść sami nie potrafią, wszystko trzeba im podać na tacy.

A ja nie dziwię się wcale, że to właśnie Amerykanka, a nie ktoś z nas zebrał pieniądze, zorganizował i przeprowadził tę akcję.

Pewnie, wszyscy o „bullyingu” słyszeliśmy, to nie jest żaden nowy temat, zwłaszcza jeśli samemu ma się dziecko uczęszczające do tutejszej szkoły. Amerykańska szkoła i bullying idą w parze od dawna. Z braku lepszego porównania rzec nawet można, że to niemal tutejsza tradycja, podobnie jak prom (odpowiednik balu maturalnego) i science fair (wystawy projektów naukowych organizowane już w podstawówkach).

Ręka do góry kto na początku roku szkolnego nie podpisywał wraz z dzieckiem „deklaracji antybullyingowej”, kto przynajmniej raz nie uczestniczył w jakimś wykładzie, na przykład przy okazji wywiadówki, o tym, jak szkoła jego pociech walczy z bullyingiem, cyber-bullyingiem i jakie są w tej mierze zalecenia dla niego, rodzica.

A teraz ręka do góry, kto tak naprawdę, ale to naprawdę spośród nas, rodziców-emigrantów, rozumie, o co w tym bullyingu chodzi? Kto, słysząc skargę własnego dziecka, że „nikt mnie w szkole nie lubi” lub nawet „nie chcę tam wracać” zaczął działać? Bez żadnych dalszych pytań stanął po stronie swojego dziecka, by bronić jego racji i jego narracji, jego prawa do dobrego samopoczucia w szkole?

Chciałabym się mylić, ale obawiam się, że większość z nas, emigracyjnych rodziców, do tego rodziców z pokolenia, którzy od własnych rodziców najczęściej słyszeli, iż mają się „wziąć w garść”, bo czy „nie widzą, że dorośli są zajęci?” (mój osobisty faworyt to: „przecież wszyscy inni sobie radzą, a ty w dodatku jesteś taki inteligentny/-a, nie rozumiem dlaczego ty nie potrafisz?”) przenosi do swojego rodzicielstwa to, czego sama doświadczyła. Zamiast refleksji nad tym co nam naprawdę mówi dziecko mamy więc: weź się w garść, ogarnij się, czy ci nie wstyd, nie bądź mięczakiem oraz mnóstwo innych złotych porad w tym stylu.

Żeby było jasne, nikogo za takie myślenie nie potępiam, o bynajmniej. Sama mam w tej mierze dużo do przemyślenia i rewizji. Sęk w tym, że te schematy wychowawcze, a wraz z nimi nasze oczekiwania i wyobrażenia o szkole nie przekładają się na realia amerykańskie. A te realia to przede wszystkim diametralnie inna organizacja szkoły. Już w podstawówce nie ma tu bowiem klas „stałych”, jak w Polsce i w wielu innych krajach na świecie. Dzieci co roku są mieszane i chodzą do klasy z nową grupą uczniów. Nie sprzyja to kultywowaniu i umacnianiu się znajomości, u dzieci nieśmiałych sprzyja za to nasilaniu się poczucia wyobcowania, braku przynależności i czyni z nich tym lepsze cele dla szkolnych prześladowców. W gimnazjum sytuacja tylko się pogarsza. Każde z dzieci dostaje indywidualny plan lekcji, bo istnieje możliwość wyboru przedmiotów z puli tzw. „elektywnych”, w praktyce oznacza to, że przestaje nawet istnieć stała grupa uczniów, z którymi dziecko chodzi przez cały szkolny rok na te same lekcje. Można powiedzieć, że w USA już 11-to latki (middle school) lub 12-to latki (junior high) zaczynają naukę w systemie, który w Polsce spotyka się dopiero na studiach.

Począwszy od gimnazjum zanika także instytucja „wychowawcy”, osoby, bez której polskiej szkoły do dziś nie można sobie nawet wyobrazić. Role wychowawców pełnią tzw. „counselors”, czyli w polskim tłumaczeniu „szkolni psycholodzy”, choć nie zawsze są to ludzie po studiach psychologicznych. Mają w szkole swoje gabinety i dziecko w razie potrzeby ma za zadanie zgłaszać się do nich tak jak zgłasza się do szkolnej pielęgniarki z obtartym na przerwie kolanem. Nie ma lekcji wychowawczej, nie ma specjalnych godzin, na których to nauczyciel przejmuje pałeczkę wywiadowcy i sam sprawdza, co się dzieje w uczniowskich ocenach i w życiu.

szkola.bullyingMoże i nie byłby to najgorszy system, gdyby nie fakt, że na jednego „szkolnego psychologa” (statystyka Departamentu Edukacji) wypada zwykle co najmniej stu uczniów. Sytuacja jest szczególnie nieciekawa w wielkomiejskich liceach, do których uczęszcza po kilka tysięcy uczniów. Tam jeden psycholog musi ogarnąć nawet i kilkaset uczniów. Głośno było niedawno o sytuacji w Minnesocie, gdzie jeden psycholog szkolny miał do opieki średnio 771 dzieci! Oznacza to, że nawet najbardziej pracowitym pedagogom wystarcza niestety czasu jedynie na to, by zajmować się przypadkami najbardziej rzucającymi się w oczy: wagarami, dragami, bójkmi, pyskówkmi na lekcjach.

Ofiary bullyingu, co świetnie wiedzą Amerykanie, którzy mają za sobą doświadczenie amerykańskiego systemu edukacji, i czego my emigranci, często dowiadujemy się dopiero poprzez dramatyczne przejścia naszych własnych dzieci, to uczniowie, którzy najczęściej nie załapują się na radar swojego szkolnego psychologa. Jeśli do tego dziecko ma w miarę przyzwoite wyniki w nauce szanse na to, że zainteresuje swoimi „problemami” kogokolwiek z kadry nauczycielskiej tylko maleją.

Oto więc sedno sprawy, wielki problem rodzica – emigranta. Wypuszczamy nasze dzieci w system, o którym często niewiele wiemy, a nasz światopogląd rozmija się realiami niczym pociąg w pełnym pędzie.

Gros Amerykanów, zwłaszcza tych zdolnych, wykształconych, ludzi, którzy do czegoś doszli, mają pasje i zainteresowania, i robią w życiu przysłowiowe „coś więcej” ma za sobą doświadczenie szkolnego bullyingu. Proszę zapytać o to własnych znajomych, gorąco do tego namawiam, bo na pewno, jeśli mają państwo dzieci w amerykańskiej szkole, a sami do niej nie chodzili, odbiorą to państwo jako ważną lekcję poglądową. Wbrew hasłom o tolerancji powiewającym na amerykańskich sztandarach, być mądrym i innym w amerykańskiej szkole, to już od kilku dziesięcioleci jak zaproszenie do społecznego linczingu, swoista pieczęć na wykluczeniu z kręgu „popularnych”. Proces wykluczania i selekcji tych, którzy będą wykluczani zaczyna się bardzo wcześnie, już w ostatnich klasach szkoły podstawowej.

Winić za ten stan rzeczy można oczywiście wiele rzeczy: popkulturę, rozpad tradycyjnej rodziny przekuwając się na wzrost agresji wśród dzieci i młodzieży, upadek standardów obyczajowych i kulturowych. Nieważne jednak, skąd i kiedy, ważne, że amerykańscy rodzice doskonale zdają sobie z tego wszystkiego sprawę i w razie potrzeby wykazują aktywną, a nawet i proaktywną postawę, która osobom patrzącym z boku może się wręcz wydać denerwująco nadgorliwa. Biegają do szkoły z każdym „deperelkiem”, na wyścigi pomagają w kołach zainteresowań, przy wszelkich wycieczkach, konkursach i przyjęciach, a do tego, niekiedy nawet na siłę, zapisują swoje dzieci na rozliczne zajęcia pozaszkolne. Tymczasem to, co dla człowieka niewtajemniczonego może wyglądać na rodzicielską nadambicję wychowania sobie wszechstronnego geniusza, z ich punktu widzenia jest często jedynie formą zapewnienia sobie pewnej formy kontroli nad tym, jak szkoła traktuje jego dziecko, zaś w przypadku zajęć pozaszkolnych — na stworzenia dziecku warunków do rozwoju życia towarzyskiego poza murami szkoły. Amerykańscy rodzice wiedzą z autopsji, że ich dzieci łatwiej poradzą sobie z poczuciem osamotnienia w szkole i ewentualnym bullyingiem, jeżeli będą wiedziały, że poza szkołą czeka ich jednak jakieś życie towarzyskie i życzliwi rówieśnicy.

Rodzice emigranci, dla których punktem odniesienia w naturalny sposób jest ich własne, szkolne doświadczenie, często stawiają znak równości między życiem społecznym dziecka, a szkołą. To w szkole dziecko przebywa lwią część dnia, w szkole ma rówieśników, w szkole więc – doskonale to przecież sami pamiętają – zawiązują się najważniejsze przyjaźnie i znajomości. Istnieje wprawdzie szansa na przyjaźnie dzieci z dziećmi z sąsiedztwa, tylko że w Ameryce można z tym różnie trafić. Amerykanie nie tacy wyrywni do bratania się przez płot i na podwórku, i zdarza się, że dzieci swoich za ten płot i na podwórko też zbyt często nie wypuszczają. Tym bardziej pozostaje więc szkoła.

Pierwszym niebezpiecznym założeniem czynionym przez rodzica-emigranta, szczególnie, gdy jego latorośl uzyskuje w szkole świetne wyniki jest przekonanie, że dobry uczeń zawsze znajdzie sobie bratnią duszę. Dobrego ucznia, podpowiada logika i własne wspomnienia, szanuje się i szuka się jego towarzystwa choćby po to, by odpisać zadania domowe. Drugie założenie to wiara w sprawczą moc nauczyciela. W tzw. „instynktowny wychowawczy interwencjonizm”, którym wykaże się pedagog w obliczu konfliktu na linii dziecko – dziecko. W Polsce mojego dzieciństwa burę za przewinienie można było odebrać nie tylko od nauczyciela, ale nawet i przypadkowego dorosłego, jeśli akurat stał się świadkiem tego zachowania.

Z całym szacunkiem dla amerykańskich nauczycieli i kadry szkolnej, większość naprawdę stara się wypełniać swoje obowiązki jak należy – ale interwencjonizm w postaci, jakiej spodziewa się rodzic-emigrant, nie jest zaliczany do tych obowiązków. Od gimnazjum (middle school lub junior high) nasze dzieci traktowane są jako „mali dorośli” (ang.: young adults) i przestrzeń ich osobistych relacji zaczyna być traktowana jako ich prywatna sprawa. Od interwencjonizmu wychowawczego dodatkowo odstręcza nauczycieli zwykły strach przed wikłaniem się w sprawy, które mogą się dla nich zakończyć w sądzie, jeśli np. rodzice skarconego dziecka uznają, że podniesiony na dziecko głos był formą przemocy. Wreszcie, zdystansowana postawa wychowawcza amerykańskiego nauczyciela wpisuje się, niestety, w system amerykańskich wartości i nawet cele szkoły. Dzieci od małego zachęcane są, by rozwiązywać swoje problemy samodzielnie, wszak człowiek wart jest w amerykańskim pojęciu tyle, ile sam sobie wypracuje i z ilu upadków zdoła się podnieść, by zacząć wszystko od nowa, jeśli uzna, że dotychczasowa filozofia życia nie prowadzi go w pożądanym kierunku. Mówimy tu oczywiście o koncepcie self-made-mana, kamieniu węgielnym amerykańskiej tożsamości, ideale, do którego Ojcowie-Założyciele kazali Amerykanom dążyć i który do dziś bezwarunkowo się tutaj podziwia. Problem w tym, że podążanie tą ścieżką wymaga od człowieka odpowiedniej dojrzałości, a zwłaszcza siły i odporności psychicznej. Mnóstwo dzieci ani jednego, ani drugiego nie posiada i trudno je za to winić. Podsumowując więc: wspomniana już organizacja i sposób funkcjonowania amerykańskiej szkoły, w dużej mierze praktyczna realizacja wychowawczego konceptu pod hasłem: „bądź silny i radź sobie sam” ułatwia życie przebojowym i odpornym, nie zapewniając jednak adekwatnego wsparcia reszcie. Rodzic emigrant często odkrywa to wszystko dopiero wówczas, gdy jego dziecko potrzebuje fachowej pomocy w walce z depresją, nerwicą i …poczuciem pustki wokół mimo obecności setek, a nawet tysięcy rówieśników w szkole.

Trwa właśnie w Ameryce okres zapisów dzieci do szkół ponadpodstawowych. Nie dajmy się zwieść własnym wspomnieniom i wyobrażeniom na temat szkoły, żadnym opowieściom znajomych o tym, jak to ich dziecko robiło w amerykańskim gimnazjum furorę i szło ścieżką usłaną samymi towarzyskimi i naukowymi sukcesami. Zaangażujmy się w proces układania dla naszego dziecka jego planu lekcji (w tym celu zwykle należy wybrać się na spotkanie ze szkolnym psychologiem), by choć na kilku w ciągu dnia mogło usiąść obok swoich znajomych z poprzedniej szkoły. Zadajmy sobie trud przeprowadzenia w szkole i wśród znajomych rodziców starszych dzieci już do niej uczęszczających wywiadu na temat skali występującego w niej „bullyingu” (zapewniam – jest w każdej!) Dowiedzmy się, czy szkoła radzi sobie z tym problemem, czy raczej najczęstszym rozwiązaniem jest inicjatywa rodziców i przeniesienie dziecka do innej placówki?

I wreszcie – nauczona dramatycznymi wydarzeniami, które miały niedawno miejsce w naszej własnej rodzinie – bardzo, bardzo zachęcam wszystkich rodziców do szukania pomocy u specjalistów, gdy tylko zauważymy, że dziecko wygląda na zlęknione, bardziej zestresowane, zaczyna „marudzić”, że nie chce chodzić do szkoły, z niechęcią o niej opowiada. Bądźmy w tej sprawie, i nie wstydźmy się tego, tak samo czujni i proaktywni jak nasi amerykańscy znajomi i sąsiedzi. Nasze dziecko, nawet jeśli jest zbuntowanym nastolatkiem deklarującym, że niczego od nas nie potrzebuje i samo doskonale potrafi zająć się własnymi sprawami, ma tak naprawdę tylko i przede wszystkim nas. Działajmy, by nie było za późno.

 

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułZima w Forest Park w Nowym Jorku
Następny artykułFinanse – tajemnica odkryta. Cz.1 – „Pieniądze szczęścia nie dają… „

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj