All.I.want.for.christmas

Uwielbiam święta i absolutnie nie znoszę czasu przed świętami. Kocham świątecznie przystrojone sklepy, mogłabym godzinami przechadzać się między półkami z dekoracjami i ozdobami, znajdując dla nich w myślach miejsce w moim własnym domu, a jednocześnie nie znoszę uczucia, że nie mam na to – zwłaszcza na rzecz tak bezproduktywną jak „szwędanie się po sklepach” – czasu. Ta ulubiona fraza mojej megapraktycznej mamy tyka mi w głowie jak bomba za każdym razem, gdy ustawiam się w przedświątecznej kolejce do kasy z pojedynczą bombką (artykuł kolekcjonerski) i pojedynczą świeczką o zapachu lasu. Kolejka, jak to przed świętami, ma długość chińskiego muru, więc wyrzuty, że megatracę czas, kąsają nawet bardziej niż gdy przejeżdżam obok klubu fitness, w którym ostatni raz byłam w wakacje.

Uwielbiam przedświąteczne tradycje, zwłaszcza polskie, przygotowania do Wigilii, kolędy i świąteczną literaturę i nie znoszę uczucia, że mamy na nie, jako rodzina, z roku na rok coraz mniej czasu.

Starszą w tym roku przedświąteczna krzątanina omija prawie zupełnie. Świeżo upieczona i wciąż z lekka przerażona licealistka, kompletnie wsiąkła w naukę do końcowosemestralnych klasówek i egzaminów. Donoszę jej do pokoju kakao z goździkami i cynamonem, żeby przynajmniej powietrze jej przedświątecznie pachniało.

W szkole Młodszej (lat 9, klasa IV) też nieoczekiwanie jakaś zmasowana nagonka na pracę domową i zadania typu „prezentacja”, w których amerykańska szkoła się kocha. W ciągu ostatniego tygodnia Młodsza „prezentowała” przed klasą risercz i wypracowanie o życiu zakonnym w średniowieczu, dawała pokaz słowno-plastyczny na temat przeczytanej lektury (wykonaj w pudełku po butach przestrzenną ilustrację wybranej sceny
z książki, wymagana objętość lektury minimum 200 stron) oraz miała „klasówki zaliczeniowe” ze wszystkich pozostałych przedmiotów. Gdy na początku ostatniego tygodnia szkoły przed przerwą świąteczną zobaczyłam, ile ma do „zdania” nim na dobre odstawimy plecak do szafy, nawet moja belferska i miłująca wiedzę dusza
z lekka się nastroszyła. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby w ostatnie dni przed świętami 9-latki polepiły
w szkole z plasteliny anioły i pobiegały pędzelkami po kartkach malując zimę, śnieg, Mikołaja i choinkę. Nic z tego. Zestresowany nie mniej niż jego wychowankowie nauczyciel Młodszej wyjaśnił, że kuratorium stanowe znów zmieniło sposób testowania oraz zakres materiału, który będzie na śródrocznych – niedługo po nowym roku! – testach uwzględniony, stąd na Mikołaja i choinkę brak miejsca. Niestety!

Tęsknię za świętami cały rok i z góry wiem, że będę się czuła kompletnie rozerwana. Wykorzystać wolny czas, jeśli się trafi, na ręczne robótki i dekoracje – bez których święta to nie święta! – czy łamać kręgosłup usiłując dzielić ten czas, mimo jego mizernej postaci, między czytanki i zadania o świętach z polskiego podręcznika? Podejrzewam, że nie jestem jedyną matką dwujęzycznych dzieci, która łudzi się, o przepraszam – snuje marzenia! – iż przed świętami i w czasie przerwy świątecznej odrobinę nadgoni/podgoni z latoroślą edukację
w drugim języku…

Dylematy! Ach, te dylematy! Monsieur Czas jak zawsze w roli głównej.

Za to kocham życie i chylę się przed nim w głębokim, coraz głębszym z upływem lat, ukłonie, że w takich sytuacjach samo podpowiada mi, co robić.

Po dwóch minutach przyglądania się czytance o wyścigach saneczkowych i tabelce z odmianą frazy „świeży śnieg” Młodsza odkłada ołówek i gramoli mi się na kolana. Potem mocno, mocno się do mnie przytula.

– Narzekasz na mojego pana, że nie zostawi nas w spokoju nawet przed świętami, a sama nie jesteś lepsza – mówi cicho. Tak cicho, że czuję, jakby to moje własne serce zjeżdżało z górki na sankach i wpadało w wielką zaspę. Młodsza, ty masz dopiero 9 lat! Ja w twoim wieku…

– Wiesz, co będziemy robić w piątek jak wrócisz ze szkoły? – gładzę ją po głowie. Leniwie, delikatnie, żeby minuty zaczęły płynąć wolniej, żeby Monsieur Czas zasnął. — Usiądziemy sobie, wyciągniemy…

– …nogi na dywanie i będziemy się gapić na choinkę! I nic więcej! – kończy radośnie Młodsza.

Chodziło mi po głowie pudło z robótkami i wałek do ciasta, co za szczęście, że nie dopowiedziałam! Mojemu zgonionemu wyścigiem za programem w szkole i zaliczaniem wszystkich przedświątecznych koncertów, przyjęć i przedstawień dziecku potrzeba … bezczynnie posiedzieć. Przy mnie i przy choince. Odpocząć OD WSZYSTKIEGO. Żeby był na to czas, nie będzie czasu ani na polski, ani na robótki, ani na wspólne pieczenie świątecznych pierników. Chyba, że dopiero wtedy, jak już z tego dywanu wstaniemy. Ewentualnie upiekę je sama przed północą. Starsza, która zmaterializowała się w środku konwersacji, bo przyszła na dół temperować ołówki, zadeklarowała, żeby i dla niej trzymać miejsce. Po siedmiu klasówkach i takiej samej ilości wypracowań, wszystko w ciągu tego ostatniego, przedświątecznego tygodnia, posiedzieć bez zobowiązań i pogapić się na choinkę także dla niej będzie aktem realizacji najskrytszych marzeń.

Sklepy papiernicze i hobbystyczne typu Michaels, Joanns czy Hobby Lobby toną przed świętami w materiałach do świątecznych robótek, największą część stanowią gotowe zestawy dla dzieci. Zastanawiam się ile naszych współczesnych, pędzonych przez wymagającą szkołę i nasz własny stres (już za 8 lat studia!) dzieci miało czas posiedzieć, choćby w weekend, godzinę lub dwie nad manufakturą jakiegoś świątecznego dzieła? Ile zestawów „zrób to sam” z chatką Mikołaja, fabryką zabawek czy choinką powędruje na strych lub do śmieci nietkniętych, albo tylko otwartych, zaczętych? Ile matek (i ojców?) czuje się przed świętami tak jak ja? Mamy głowy pełne scen, na których spędzamy z rodziną w tym okresie więcej, nie mniej czasu: razem na leniwym, zimowym spacerze, na ślizgawce, lepiąc bałwana lub fort, wokół kuchennego stołu zasłanego materiałami do domowej produkcji ozdób na choinkę… Ilu z nam na początku świątecznego sezonu pulsują w żyłach antycypacje, by potem, w miarę jego upływu, maleć, tracić powietrze jak dziurawy balon, aż w przeddzień Wigilii zostają z nich tylko uschnięte wiórki, skórki od chleba, które nie nakarmiły naszego marzenia, sczerstwiały ostatecznie.

W pierwszym odruchu skłonna jestem winić za ten stan rzeczy współczesność – wszystko co się z nią wiąże: tempo życia jak nam narzuca, przykłady, na jakich każe się wzorować, i ten nieodłączny strach i niepewność, które są jej znakiem rozpoznawczym. Jeżeli tego czy tamtego nie zrobię, wiadomo – wypadam z gry w pracy,
w szkole, na uczelni, nawet z kręgu znajomych na emeryturze! Jeśli moje dziecko nie będzie uczestniczyć w tym czy tamtym, nie daj Boże opuści te czy inne zajęcia, to bez względu na to, ile mu jeszcze zostało lat do dorosłości, wiadomo, że ta jedna sprawa zawala jego przyszłość. Całą, nieodwracalnie! Realia zalewu informacyjnego 24/7 sprawiają do tego, że czujemy się otoczeni samymi ideałami – inne rodziny i inni rodzice, do których mamy dostęp na kliknięcie myszką robią wszystko dokładnie tak jak trzeba, nie znają porażek
i umieją zorganizować się w sposób, o jakim my wciąż jedynie marzymy. Realia obowiązujących norm kulturowych, w których można chwalić się wszystkim – legalnym kochankiem i ojcem alkoholikiem – ale za nic nie można się przyznać, że nie posiada się idealnych dzieci zbierających w szkole wyłącznie oceny celujące, na kominku zaś złote puchary i medale za zawody i konkursy – dokłada do poczucia własnej nieadekwatności i … popędza do dalszej gonitwy! Koło pięknie się zamyka.

A jednak to nie współczesność. Nie mam wątpliwości, że sto, dwieście, trzysta lat temu ludzie czuli się dokładnie tak samo. Przeświadczenie, że życie płynęło wtedy wolniej, a idylla w ogrodzie lub przy kuchennym stole, do której w marzeniach aspirujemy, była dla ówczesnych rodzin chlebem powszednim jest naiwne. Jeżeli da się
o nas, ludziach, powiedzieć jedno, to pewnik ten brzmi: każde pokolenie uważa, że żyje w najbardziej zwariowanych, absurdalnych, bezlitosnych czasach zmuszających je do lifestylowych wyborów, przeciwko którym się buntuje, bo czuje, iż depczą po ideałach pokoleń z przeszłości, tych, które „były mądrzejsze
i wiedziały lepiej”.

Nie znam odpowiedzi na pytanie, jak sobie z tym wszystkim radzić. Nie wiem, co mogłabym zrobić, by w przyszłym roku uniknąć przedświątecznego wariactwa i wyścigów z Monsieur Czasem. Jeśli nie ma zamiaru zrzucić z głowy szlafmycy skrajnego skąpca, najlepiej dla nas wszystkich będzie pewnie, jeśli wezmę bardzo głęboki oddech i pogodzę się z faktem, że w dzisiejszych zwariowanych, absurdalnych, bezlitosnych czasach, święta są od tego, żeby posiedzieć bezczynnie przy choince i po prostu odpocząć – także od świąt, dekoracji
i myślenia o świętach!

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułŚwięta w Nowym Jorku na starych fotografiach
Następny artykuł„Nie otaczam się smutasami” – rozmowa z Martą Obuch, autorką komedii kryminalnych.

1 KOMENTARZ

  1. 😉 pierniki sie piecza, cynamonki wlasnie wkladam do piekarnika a w przerwie wlasnie ten artykul, bombkowy i swiateczny… chcialm sie tylko podzielic tym , ze u nas przygotowania do swiat zaczynaja sie wlasnie w dniu gdy syn wychodzi ze szkoly w polowie dnia przed swietami I nareszcie mozna mysliec o domu a nie o szkole I o tym co tam jeszcze trzeba zrobic albo przygotowac… a tak sa rodzice ktorzy potrafia zrezygnowac z najwazniejszych spraw rodiznnych dla meczu pilki noznej, zawodow itp, na szczescie my z mezem na razie jeszcze nie zwariowalismy na punkcie tych wszytkich aktywnosci po szkole mimo ze mieszkamy w Stanach ( NJ) , nasz syn w domu buduje niesamowite projekty z lego, co wieczor czytamy polskie I amerykanskie ksiazki, a z tata sa tzw. rozmowy o science, ze mna projekty plastyczne, rysowanki, wycinanki… z mezem wierzymy ze te chwile w domu najbardziej ksztaltuja nasze dziecko, nie wazny balagan w domu przed wigilia, wazne ze scinalismy razem choinke, ze walkowlaismy ciasto na pierniki, nie wazne zakupy w centrum handlowym, zamiast tego mozna upiec kolejne ciasto, pomalowac kasztany na zloto, powiazac cukierki w pary na choinke jak to robimy od ponad 30 lat w naszym domu …

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj