Skoro wiosna, to wreszcie przedarłam się przez nieuporządkowane sprawy zalegające jeszcze od Gwiazdki,
w tym rozpakowałam kilka prezentów, do tej pory czekających na uwagę. Była wśród nich płyta z klasyką francuskiej piosenki dla dzieci. Kupiłam ją zresztą sama jako prezent dla siebie i córek, bo odkąd Starsza zaczęła uczyć się francuskiego w szkole, Młodsza zrobiła awanturę, że nie ma mowy, ona też musi, mną samą zaś zaczęły targać wyrzuty sumienia o sile huraganu, że przerwałam własną naukę i do tej pory do niej nie wróciłam, to porobiło się tak, że kujemy obecnie wszystkie. Nasz „Przystanek Babel” szczerze zasłużył sobie na swoje imię!
Odpaliłam płytę w samochodzie w drodze do szkoły po dzieci. Nie łudziłam się, że wszystko zrozumiem, ale
w tym cała frajda, żeby się przekonać czy cokolwiek i do jakiego stopnia.
Popłynęły skoczne dźwięki „Alouette”. Słyszałam już te nuty, Starsza nuciła je pod nosem w zeszłym roku po którejś z lekcji. Piosenka była o ptaszku (trzeba koniecznie sprawdzić w słowniku jakim dokładnie), a właściwie to chyba o jego piórkach. W drugiej zwrotce coś o upierzeniu głowy… W trzeciej zwrotce wciąż o piórkach, ale jest i dziób. Potem piórka i szyja, piórka i oczy, ramiona, piórka i … osz Święta Joaśko! (D’Arc! – patronka Francji). Oni tam temu ptaszkowi… na żywca… nie tylko piórka, ale i organy…?
Cudem na czas wyhamowałam przed skrzyżowaniem unikając kraksy z hamującym przede mną złotym Lamboghini (może to nawet był Bugatii!) i przełączyłam na następną ścieżkę. Mam ptakofobię i źle znoszę pierzastych, choćby tylko w głośnikach.
„La cane de Jeanne”, czyli „Kaczka Janiny”. Brr, znów ptactwo, ale już trudno … Nie, zaraz. Czy mnie ucho nie myli, czy ta kaczka jest … ZDECHŁA? No zdechła na pewno, w piosence zostało po niej jedynie spadkowe jajko (prześliczne!) i bezwładny korpusik, choć ponoć też wyjątkowy. Ratunku! Następne proszę.
Spis treści na okładkach pudełka zapowiadał: „Dansons la capucine”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Taniec kapuściany”. Odetchnęłam z ulgą tym większą, że wywijały nie ptaki, a pewna muzykalna rodzinka. Nie mieli co jeść, nie mieli co pić, a tańczyli, by nie dostać z głodu pomieszania zmysłów, a przy okazji udowodnić swoim sąsiadom o kamiennych sercach lecz pełnym spichlerzu, że choć im to głodno, to jednak im wesoło…
Wyłączyłam odtwarzacz. Było mi maksymalnie niewesoło (niefajnie – jak powiedziałby mój 10-letni kuzyn
z Warszawy) i chwilowo czułam się maksymalnie niezainspirowana do nauki czegokolwiek.
– O, czego słuchałaś? – zainteresowa sięła Starsza wskakując do samochodu i łapiąc pudełko po płycie. –
O! – podniosła na mnie wielkie oczy i z trudem tłumiąc chichocik dodała: No i CO?
– Mówisz tak, jakbyś była pewna mojej reakcji – odpowiedziałam.
– Bo chyba jestem – pokiwała głową i wróciła do studiowania listy piosenek – Aluetki już słuchałaś? Tak?
To wiesz, że oni tam tego ptaszka, hm, pozbawiają piórek i innych rzeczy w sposób mało humanitarny, a na końcu …
– Przestań, przestań! – jęknęłam z rozpaczą. – Jest mi już wystarczająco niedobrze. Przecież potem była hymn pośmiertny dla kaczki, a dalej o przymierającej głodem rodzinie. Nie rozumiem, jak można na takich piosenkach wychować dzieci?
– Jak można? – zdziwiła się Starsza. – To przypomnij sobie angielskie „nursery rhymes”. Miłościwie nam panującą Matkę-Gęś.
– O Jezu – odpowiedziałam i mimo wioli poczułam nieprzyjemny skurcz w gardle, bo Matka-Gęś była swego czasu w naszym domu (choć nie w sposób absolutny) zadomowiona.
Jej rolę ograniczała z jednej strony literatura polskojęzyczna, a z drugiej mój własny mąż, dyżurny lektor po angielsku, który nad lirykę zdecydowanie przedkładał prozę, a do tego był entuzjastycznym fanem Kubusia Puchatka. Ale wiem przecież doskonale, że popularne „Ring-Around-A-Rosy” to zabawa-taniec zapoczątkowana w czasie epidemii dżumy w Londynie, że rodzeństwo Jack i Jill („Jack and Jill went up the hill”) kończą swój bieg z przetrąconymi kręgołsupami, a matka biedronka traci w pożarze dom i dzieci (wierszyk „Ladybird, ladybird, fly away home”).
W starych polskich wierszach dla dzieci nie ma (chyba…?) aż takich okropności? O ile czegoś nie przeoczyłam w najgorszym wypadku Gaweł musi remontować mieszkanie („Paweł i Gaweł” Aleksandra Fredry), osiołek umiera z głodu, bo nie może się zdecydować co zjeść najpierw („Osiołkowi w żłoby dano” Aleksandra Fredry), łakomy kotek musi leżeć w łóżeczku („Chory kotek” Stanisława Jachowicza), a Andzi krew leci
z palca, bo nie posłuchała rad mamy i ukłuła się różanym kolcem („Andzia” Władysława Bełzy).
Większość wierszy spełniających w polskiej literaturze rolę podobną do angielskich „nursery rhymes” wcale nie jest stara, a dwóch ukoronowanych egzekwo włodarzy liryki dziecięcej to oczywiście Brzechwa i Tuwim.
Dramat i przemoc, jeśli się w ich twórczości pojawiają, są zawoalowane i podlane wystarczającą dawką humoru, by mitygować niefortunne końce opowiastek (na przykład kłótliwe warzywa kończące życie w garnku z zupą czy ruszające na wojnę grzyby).
„Nasi górą!” – miałam na końcu języka pospołu z uwagą o „tych dziwacznych narodach doprawdy”, które masochistycznie wręcz hołdują swej „makabrycznej klasyce”, ale akurat były czerwone światła, stanęłam
i zatrzymałam wzrok na rozkopanym poboczu. Odgrodzone jest od ulicy pomarańczową taśmą już od prawie pół roku i straszy dziurą głęboką na kilka metrów. Ponoć naprawiano tam jakieś rury, ponoć służby miejskie szykują się do wymiany chodnika i pasa zieleni wzdłuż całej ulicy, i dlatego zostawiono dziurę, by załatać ją przy okazji kolejnych robót, a nie kopać w tę i z powrotem.
Czy rzeczywiście tak fenomenalnie odstajemy, jeśli chodzi o twórczość dla dzieci, na tle reszty świata? Czy tam, gdzie u innych klasyka fechtuje koszmarem u nas jest elegancka, wygodna dziura?
O żadnej dziurze nie ma oczywiście mowy. Tradycja zabawiania dzieci za pomocą tworzonych specjalnie dla nich wierszy i piosenek jest stara jak świat i uniwersalna we wszystkich kulturach i narodach. Obawiam się, że wiem nawet dokładnie, co recytowalibyśmy czy nucili naszym pociechom w myśl kultywacji „tradycyjnych nursery rhymes”, gdyby z różnych przyczyn nasza literatura narodowa się ich nie wyrzekła. To samo, co wszyscy inni:
o życiu w jego najpiękniejszych, ale i najbrzydszych szatach, o pełnej gamie targających nim emocji, o jego dwóch przeciwległych brzegach – tym pierwszym, idyllicznym (łaskawy Bóg i chóry anielskie), którego się nie pamięta
i tym drugim, strasznym lecz nieuniknionym, o którym wie się, że kiedyś na pewno się na nim stanie, nie ma się tylko pojęcia kiedy dokładnie, ani w jaki sposób strząśnie nas on ze swego grzbietu w odmęty nieprzezroczystej wody u stóp. Świadoma ochrona dzieci przed brutalizmem praw życia i przemijania to wymysł dopiero naszych, współczesnych czasów. Rodzice z przeszłości takich obiekcji nie posiadali, „nursery rhymes” doskonale ten światopogląd odbijają i można się jedynie kłócić, czy było to dla dziecka lepsze czy nie.
„Wybuch” liryki dziecięcej Brzechwy, Tuwima i innych twórców dla dzieci w okresie międzywojennym, programowo komicznej, przewrotnej i generalnie łagodnej w tonie, nie był przypadkowy. Zeszła niczym lawina
i spełniła swoje zadanie: zmiotła z drogi utwory przesiąknięte treściami elegijnymi i patriotycznymi, na których od stuleci wychowywano polskie dzieci w trosce o zachowanie w nich polskiego ducha i pamięci historycznej.
Realia życia do tego czasu, w przeciwieństwie do większości innych krajów w Europie mieliśmy niestety takie,
że albo odbywał się przez kraj nieustanny przemarsz wojsk, swoich lub cudzych, a jeśli był względny spokój,
to trzymały nas za gardła łapy zaborców. Zaborów, wojen i wysyłania najbliższych na front w końcu miało
w odrodzonej, wolnej ojczyźnie nie być, a dzieci miały robić to, co dzieci robić powinny: uczyć się, bawić i cieszyć. Nie sprawdzałam pod tym kątem archiwów, ale coś mi mówi, że to dlatego, właśnie wtedy i właśnie z takich przyczyn zniknęły z polskiej literatury jej najstarsze „nursery rhymes”, te, które napawałaby nas dzisiaj równie wielkim zdumieniem (i dreszczem grozy), co ich francuskie i angielskie odpowiedniki. Ich miejsce niepodzielnie opanowała klasyka „nowa” z „Lokomotywą”, „Ptasim radiem”, „Dyziem marzycielem” , „Ach śpij, kochanie”
i „Jedzie pociąg z daleka” na czele. Powszechnie znamy ją po prostu jako „klasykę” i nie używamy dodatkowych definicji.
– W polskich piosenkach nie ma takich dziwnych i strasznych rzeczy – przerwała moje zadumanie Młodsza. –
A właściwie dlaczego?
– Wydaje mi się, że dlatego, że… — odpowiedziałam i wróciłam do rozmyślań, tym razem na głos.
Dla wielbicieli zakurzonych wersów wyciągnęłam na przypomnienie z niezawodnego internetowego sztambucha poniższe, stare zwrotki. Coraz rzadziej figurują w szkolnych podręcznikach, a nawet w antologiach klasyki dla dzieci. Szkoda-nie szkoda, przypomnijmy je sobie, zanim też znikną na zawsze.
Eliza Sarnacka-Mahoney
Ignacy Krasicki: Bajeczka o Osiołku
Osiołkowi w żłoby dano,
W jeden owies, w drugi siano.
Uchem strzyże, głową kręci.
I to pachnie, i to nęci.
Od któregoż teraz zacznie,
Aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda —
Chwyci siano, owsa szkoda.
Chwyci owies, żal mu siana.
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,
Że oślina pośród jadła —
Z głodu padła.
Stanisław Jachowicz: Staś na spodniach zrobił plamę
Staś na spodniach zrobił plamę;
Płacze i przeprasza mamę.
Korzystając z chwili, mama
Rzecze: na spodniach wypierze się plama;
Ale strzeż się moje dziecię,
Brzydkim czynem splamić życie:
Bo ci, Stasiu, mówię szczerze,
Ta się plama nie wypierze.
Stanisław Jachowicz: Andzia
„Nie rusz Andziu, tego kwiatka,
Róża kole” – rzekła matka.
Andzia mamy nie słuchała,
Ukłuła się i płakała.
Stanisław Jachowicz: Nieposłuszeństwo
Nieposłuszeństwo
Często bywamy winni złemu sami.
„Nie gryź, chłopcze – rzekł ojciec – orzechów zębami”.
Chłopczyk na to: „Nic nie szkodzi”.
A teraz bez zębów chodzi.
Stanisław Jachowicz: Zaradź złemu zawczasu
Zaradź złemu zawczasu
„Zaszyj dziurkę, póki mała”-
mama Zosię przestrzegała.
Ale Zosia niezbyt skora,
odwlekała do wieczora.
Z dziurki dziura się zrobiła.
A choć Zosia i zaszyła,
popsuła się suknia cała.
Źle, że matki nie słuchała.
Bardzo fajnie napisane, ale nie do końca się zgodzę z tezą, że w polskiej literaturze dziecięcej brak „strasznych rzeczy”:
Kaczka dziwaczka została zjedzona – w postaci zająca, ale jednak.
Komar z dębu spadł, złamał sobie krzyża skład.
Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły, a małpa się poparzyła.
Z kolei „Tadeuszek” Jachowicza nawtykał we flaszeczkę muszek, za co ojciec go zamknął za karę w pokoju.
Nie jest z nami tak źle 🙂
Dziękuję za uwagę! Może faktycznie… aż tak bardzo nie odstajemy. Może naszą największą zaletą jest to, że o wiele chętniej sięgamy po uśmiechniętego z reguły Brzechwę i Tuwima (i co za wielkie szczęście całą masę bardzo nowych,a kapitalnych wierszy dla dzieci, w tym pań Gellner, matki i córki, i Agnieszki Frączek)niże do Jachowicza. Serdecznie pozdrawiam i zachęcam do własnych śledztw literackich! ESM