Emma – siedmioletnia klacz rasy SP – szlachetnej półkrwi.
Emma – siedmioletnia klacz rasy SP – szlachetnej półkrwi.
Jest piękna. Jej perłowa sierść błyszczy
w słońcu. Wiatr przecina grzywę. Czarne pęciny wpadają w wydeptaną, lecz jednak nadal soczystą trawę. Nogi mechanicznie poruszają się w rytm galopu. Ogon faluje za całym ciałem. Uszy nastawione pionowo na znak zadowolenia pokazują, że porusza nimi aż szesnaście mięśni, natomiast głowa jest w nieustannym ruchu. Nagle następuje zatrzymanie. Ona mnie zauważyła. Patrząc
w moim kierunku, robi mnóstwo małych, pełnych delikatności, ostrożnych oraz chwiejnych kroków. Jednak to znika równie szybko, jak następuje. Pewnym krokiem zaczyna kłusować w moją stronę. To nie jest zwykły kłus. Chód ten łączy grację araba i styl achała. Tak… Jest piękna. Moja klacz – Emma.

Odkąd pamiętam, spędzam z nią każde wakacje. Pierwsze nasze spotkanie zapamiętam do końca życia. 
Gdy ją pierwszy raz na nią spojrzałam, to nie mogłam oderwać od niej oczu. Do moich uszu jednak dotarła niechlubna rozmowa instruktorek o klaczy. Nie chciałam podsłuchiwać, więc poszłam obejrzeć innych mieszkańców stajni. Pod wieczór rozgościłam się w domku wraz z moimi koleżankami. Przez cały tydzień już nie byłam tak zachwycona Emmą jak na pierwszym spotkaniu.
 Jednak w tym roku klacz pokazała klasę. Wszystko zaczęło się od tego, że przyjechałam najpóźniej ze wszystkich uczestniczek. Pod opieką miałam… Emmę.

Szczerze? Na początku bardzo się bałam klaczy, mimo że wszyscy mnie zapewniali, iż „perełka” bardzo się zmieniła. Pani Ania, nasza opiekunka, poszła ze mną. Weszłyśmy razem do boksu. Stanęłam w kącie bezradna i przestraszona. Nagle Emma podeszła do mnie, dosłownie umierałam ze strachu. Emma stała. Podniosła lewą nogę, potem prawą i … zaczęła skubać moje włosy. Wtedy moje obawy przed klaczą zniknęły. Zaczęłam ją głaskać. Pani Ania patrzyła na mnie i uśmiechała się. Gdy odkleiłam się od mojej pupilki, to zorientowałam się, że pani nie ma. Pocałowałam Emmę w chrapy i poszłam na zbiórkę w siodlarni. Tam każda z uczestniczek obozu opowiedziała co nieco o sobie. Moje towarzyszki przygód pochodziły z różnych miejscowości, ale łączyło nas jedno – pasja.

Następnego dnia dowiedziałam się, że w ostatni dzień obozu organizowane są zawody i możliwość zdobycia BOJ, czyli Brązowej Odznaki Jeździeckiej. Bardzo się ucieszyłam, zawsze chciałam ją zdobyć. Głównie dlatego, że chciałam coś osiągnąć w sporcie, który uwielbiam. Dzień w dzień ćwiczyłam na Emmie i kilka razy na koleżance skarba – Daisy część ujeżdżeniową, skokową oraz pytania teoretyczne. Emma bardzo ładnie współpracowała, w stępie chodziła zebrana, w kłusie słuchała wszystkich sygnałów, w galopie zwalniała i przyśpieszała, wyjeżdżała wszystkie zakręty, robiła lotne zmiany nóg w galopie. W części skokowej bardzo się starała. Robiła duże zapasy, mieściła się w zakrętach, o czas się nie martwiłam.


O godzinie 12:30 rozpoczął się konkurs. Wśród zawodników było dwóch chłopaków i trzy dziewczyny. Moja towarzyszka z obozu, Ola, startowała na „koleżance” Emmy- Imprezie, Ada startowała na Enigmie, Kamil na Imbirze i Krystian na Sonecie. Po części ujeżdżeniowej, gdzie wszyscy dostali najwyższe notowania, czyli 5.0 odbyła się część teoretyczna. Dostałam najtrudniejsze pytania, ale na wszystko odpowiedziałam poprawnie z notowaniami 1.0 – najwyżej.

Niestety, podczas części teoretycznej zaczęło padać. Plac zrobił się podmokły. Sędzia główny, czyli pani instruktor z obozu stwierdziła, że te konie chodziły po większych bagnach i że takie podłoże nic im nie zrobi. Niemal wszystkie konie były typu śląskiego pogrubianego. Jedynie mój skarbek był mieszanką szlachetnych ras konia czystej krwi arabskiej oraz konia achał – tekińskiego. No cóż… Los nie wybiera.

Zdjęcie przedstawia jedną ze wspólnych jazd na obozie. Na zdjęciu jadę po lewej stronie na Emmie.
Zdjęcie przedstawia jedną ze wspólnych jazd na obozie. Na zdjęciu jadę po lewej stronie na Emmie.
Startowałam ostatnia. Przeszkody nie były trudne – stacjonaty, mur, sztuczny rów z wodą (w sumie po deszczu zamienił się na prawdziwy), koperta, krzyżak, cavataletti, drągi i okser. Prawie wszyscy przejechali czysto tor. Sprawdziłam popręg, strzemiona, ochraniacze, ogłowie, wytok i nachrapnik. Odpięłam go. Stwierdziłam, że nie będzie potrzebny. Po występie Kamila wjechałam na ujeżdżalnię. Zatrzymałam się w wyznaczonym miejscu, ukłoniłam się i czekałam na dzwonek.

W końcu usłyszałam charakterystyczny dźwięk dzwonka sędziowskiego. Ruszyłam kłusem na drągi i cavaletti. Emma przeskoczyła to bez większego problemu. Spokojnym galopem nakierowałam ją przeszkodę drugą, czyli stacjonatkę. Tu już Perełka zaczęła się ślizgać. Tylna noga jej podjechała, ale spokojnie galopowałyśmy dalej. Następnie był rów z wodą, krzyżak i koperta. Nieco przyśpieszyłam, ponieważ czas nie był najlepszy, na treningach było lepiej, lecz zwróciłam uwagę na jakość podłoża. Spokojnie ”leciałyśmy” dalej. Przed murem była wielka warstwa rozdeptanego błota. Tam Emma poślizgnęła się i upadła. Nieco mnie przygniotła, szczególnie ręce. Nie mogłam nimi ruszać. Już myślałam, że to koniec. Myliłam się. Jedną ręką trzymałam wodze, a drugą rękę miałam puszczoną luźno. Niestety, lewa ręka doznała większych obrażeń.

Sędziowie z zapartym tchem patrzyli, jak mój wierzchowiec podnosi się z malutką dziewczynką na grzbiecie. Cofnęłam Emmę i z wielkim strachem przeskoczyłam mur. Ledwie nakierowałam Emmę na najtrudniejszą przeszkodę – okser. Zebrałam Emmę i… skoczyłam. Nagle usłyszałam puknięcie. Odwróciłam się i zobaczyłam, że przeszkoda stoi. Ucieszyłam się niezmiernie. Niestety zapomniałam, że czeka mnie jeszcze jedna przeszkoda. Emma sama na nią skoczyła. Ja się zagapiłam i dostałam szyją w głowę.

Zamroczyło mnie. Czułam, że zsuwam się z siodła. Chwyciłam się grzywy i wróciłam na pozycję. Musiałam zrobić jeszcze kółko galopem. Zwolniłam, usiadłam głębiej w siodle i prowadziłam Emmę. Zadowolona galopowała swobodnie między przeszkodami. Zwolniłam i zatrzymałam perełkę. Ukłoniłam się. Wyciągnęłam stopy ze strzemion, oddałam wodzę i objęłam siwkę wokół szyi. Pożyczyłam szczotkę do masażu i delikatnie zrelaksowałam klacz.

Po dziesięciu minutach sędzia główna ogłosiła wyniki. Trzecie miejsce miała Ola z Imprezą, Drugie Kamil z Imbirem…
Pierwsze miejsce zajęłam Ja z Emmą. Ucieszyłam się. Sędzia ogłosiła, że jest dwie godziny przerwy. Wraz z Olą pojechałyśmy w teren. Galopowałyśmy po pastwiskach, skakałyśmy przez przeszkody.

Po wjeździe do parku dałyśmy koniom chwilę stępa. Sama rozmawiałam z Olą o zawodach. Mówiła mi, że myślała o mnie i Emmie. W jej myślach miałam jechać na sygnale, a mój skarb miał zostać pod opieką weterynarza. Widziała też więź, jaka łączyła mnie z klaczą. Spokojnie wróciłyśmy stępem do stajni. Rozsiodłałyśmy konie. Miałyśmy już dawać wszystkim jeść. Niestety, okazało się, że koleżanka Emmy, Flicka uciekła. Żeby nie przemęczać perełki dostałam Daisy. Zafundowałam Emmie sporą porcję ruchu i marchewki. I przede wszystkim dzień wolnego.

Osiodłałam ‘Czarną Wiedźmę’ z kilkoma problemami. Musiałam prosić o pomoc. To nie była Emma. To był zupełnie inny koń, nazywany diabłem. Po niecałym kwadransie Ja, Ola, dwie instruktorki oraz pomoc stajenna – Ewa i Wiktoria siedziałyśmy na koniach. Miałam jechać z Ewą, Ola z Instruktorką Krysią, a Wiktoria z Instruktorką główną, a zarazem sędzią – Panią Eweliną. Reszta kadry została w stajni. Jechałam swobodnie z Ewą na Daisy. Nie zachowywała się najlepiej. Odwracała się do mnie i gryzła mnie po kostkach, za co dostawała w chrapy.

Daisy – sześcioletnia  klacz rasy śląskiej typu pogrubianego. Zdjęcie przedstawia mnie oraz Daisy podczas treningu do Brązowej Odznaki Jeździeckiej.

Daisy – sześcioletnia klacz rasy śląskiej typu pogrubianego. Zdjęcie przedstawia mnie oraz Daisy podczas treningu do Brązowej Odznaki Jeździeckiej.

Nagle Daisy zaczęła ”strzelać baranki”, czyli wierzgać. Usiadłam głębiej w siodle, zadziałałam łydką i zasygnalizowałam palcatem, że tak nie wolno. Niestety, Daisy nie uspokajała się. Znów zasygnalizowałam jej, że tak nie wolno. Uspokoiła się. Na szczęście. Lecz po chwili znowu zaczęła odstawiać kabaret. Szarpnęłam za wodze. Spadłam. Daisy uciekła. Ewa patrzyła na całe wydarzenie z otwartymi ustami. Pomogła mi wstać, wsiąść na Kamerę (klaczy, na której jechała), sama usiadła za siodłem i trzymała mnie. Starałam się kierować Kamerą, lecz nie było takiej potrzeby. Sama szła.

Dojechałyśmy do stajni stępem. Okazało się, że Daisy stała już w swoim boksie i czekała na jeźdźca. Nie byłam w stanie jej rozsiodłać. Moja ręka dawała się we znaki. Usiadłam w siodlarni i oglądałam cały sprzęt jeździecki. Wkrótce cała ekipa wróciła. Ja wtedy spałam w siodlarni. Nikt się mną nie przejmował. W nocy obudziło mnie rżenie koni. Zerwałam się i pobiegłam do domku. Oczywiście w połowie drogi potknęłam się i upadłam na ziemię. Powoli wstałam i doszłam do domku. Około 23:00 wykąpana, pachnąca i senna poszłam spać z myślą, że kolejnego dnia miałam stąd wyjechać.
Rano oczywiście zaspałam. Obudziłam się o 9:10, czyli jazda trwała już godzinę. Poszłam chwiejnym krokiem do siodlarni. Tam instruktorka zaoferowała mi jazdę indywidualną na lonży na Daisy. Zgodziłam się. Szło dobrze. Klacz ostatniego dnia nie ukazywała chęci do rozrabiania. W boksie lekko ukazywała humory, ale na jeździe było spokojnie. Odstawiłam ”Wiedźmę” do boksu. Rozsiodłałam ją, poklepałam i poszłam. Wszyscy obowiązkowo musieli pójść na halę oglądać woltyżerkę. Po półgodzinnym występie obozowiczki miały obiad.

W tym czasie przyjechał po mnie tato. Gdy pożegnałam się z ludźmi, to przyszła pora na konie. Wyprzytulałam niemal wszystkie. Niemal. Przy stajni numer 6 zawahałam się. Stała tam Daisy. Nie wiedziałam, czy ją przytulić. Weszłam do jej boksu. Zawahałam się. Podeszłam do klaczy, ale prawie natychmiast odeszłam. Jej nie przytuliłam, nie pogłaskałam, nie ucałowałam na pożegnanie.

Gdy weszłam do boksu Emmy… jej tam nie było. Popatrzyłam na rozpiskę – była na jeździe w hali. Nie pozwolono mi jej dotknąć. Stałam bezradnie i patrzyłam, jak porusza się. Ze smutkiem jeszcze raz podziękowałam instruktorce, wsiadłam do samochodu i z bólem serca oraz tęsknotą patrzyłam na oddalającą się stajnię. 


Tekst i zdjęcia: Martyna Feduń, 13 lat, Bircza, Polska.
Praca otrzymała II miejsce w konkursie Klubu Młodych Literatów “Wakacyjne Migawki”

Poprzedni artykułBabcia Bożenka: Wszystkiego najlepszego, Polsko…
Następny artykuł“Studenci na Ohio State University bardzo lubią Kochanowskiego”

1 KOMENTARZ

  1. Ileż dynamiki jest w Twoim tekście, Martynko. Nie ma wątpliwości, że kochasz konie i jeździectwo. Opisałaś emocjonujące wydarzenia, odwagę, determinację, konsekwencję w rozwiązywaniu problemów. Każdemu życzę takiego zrozumienia sytuacji, w jakiej się znalazł.
    Zastosowałaś też sporo profesjonalnego słownictwa.
    Gratuluję!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj